Lena
Inspiracją do opowiadania Marcina Pałasza pt.: „Lena” była historia Leny – suczki z niedowładem nóg, pochodzącej z Ukrainy. W schronisku przebywała ok. półtora roku. Chociaż wydawało się, że to niemożliwe, została adoptowana w lipcu 2018 roku.
Nie wiadomo, jakie wydarzenie spowodowało jej niepełnosprawność, prawdopodobnie wypadek. Natomiast bezpośrednią przyczyną był brak pomocy. Przez ok. pół roku, może dłużej, Lena żyła na ulicy z połamanymi nogami.
Niesamowite jest to, jak – mimo swoich traum – jest zwierzakiem pełnym życia i radości, nie bojącym się ani ludzi, ani innych zwierząt.
Tu historia Leny:
https://schronisko.info.pl/o-nas/blog/item/659-zwierzaki-z-ukrainy-pod-dachem-korabek
A tu filmik z jej adopcji:
https://www.youtube.com/watch?v=rWvtU4CKQCU
Lena ma swój fanpage na FB oraz konto na Instagramie.
Jeśli chcesz zaadoptować zwierzaka, pamiętaj, że pierwszym krokiem jest zawsze wypełnienie ankiety adopcyjnej. Znajdziesz ją tu: Ankieta
Jeśli nie możesz adoptować zwierzaka do domu, weź pod uwagę możliwość adopcji wirtualnej. Więcej o tej formie pomocy tutaj.
W
iecie co? Polskie psy to okropne niedowiarki.
Przecież każdy wie, że psy są prawdomówne, no nie? Gdy robimy się złe – od razu to widać. Gdy chcemy się bawić – też wiadomo, kiedy. Gdy coś nas ciekawi – umiemy dać sygnał. A gdy słychać fajerwerki czy inne wystrzały – od razu chowamy się pod biurko albo uciekamy, gdzie pieprz rośnie.
Więc czemu inne psy ze schroniska w Korabiewicach nie chciały wierzyć w to, co im opowiedziałam, gdy mnie tam przywieźli?!
Zaczęłam jednak opowiadać tę historię trochę od środka, a tak chyba nie powinno się robić. Zacznę więc od początku. Bo wcale nie pochodzę z Korabiewic, ba! – ja w ogóle nie pochodzę z Polski! Urodziłam się na Ukrainie, ale nie bardzo to pamiętam. To podobnie jak u ludzi i innych zwierzaków: dzieciństwo pamięta się niezbyt dobrze. Ale odkąd zaczęłam kojarzyć fakty, w ogóle nie było zbyt dobrze i może to nawet lepiej, że nie wszystko zapadło mi w pamięć… Bo na Ukrainie, gdy pies ma tego pecha, że urodzi się bezdomnym psem – to klops. I to nie taki smakowity klops, jakiego miałam okazję spróbować, ale taki ogólny klops, zupełnie niejadalny i śmierdzący… nie wiem sama, może dezodorantem? Bo psy nie lubią dezodorantów. Więc mój klops był absolutnie wyjątkowym klopsem. Bo nie dość, że urodziłam się bezdomna, to potem miałam już kompletnego pecha. Ukraiński psi klops dla bezdomniaków polega na tym, że tam bezdomny pies traktowany jest tak, jak ludzie traktują… może śmieci? Najlepiej pozbyć się, wyrzucić, a przynajmniej ominąć i pójść dalej, nie zwracając na śmiecia uwagi. I tak tam żyliśmy – błąkając się po ulicach, żywiąc się tym, co czasem komuś spadło na chodnik lub rzeczami znalezionymi w śmietnikach… Nierzadko któreś z nas oberwało kamieniem lub zostało kopnięte. A czasem psy znikają – zabierane z ulic przez takie specjalne samochody i ludzi pachnących złością i złośliwością. I nikt nigdy tych psów już nie widział…
Z zazdrością patrzyliśmy na psiaki, które miały swoich ludzi. Te psy – ach, one to miały życie! Widywaliśmy je na spacerach, pachniały jakoś tak inaczej, nie sterczały im z głodu żebra, chodziły dumne i szczęśliwe. Czemu tak jest, że nie każdy pies ma swojego człowieka? Jak myślicie? Ja do tej pory nie rozumiem, czemu świat jest tak urządzony. Najbardziej właśnie intrygował mnie zapach tych „domowych” psów. Jeden z nas – wołaliśmy na niego Szczek, bo naprawdę głośno potrafił zaszczekać – mówił, że to właśnie jest zapach domu i szczęścia. Tak pachnie pies, który jest najedzony, głaskany, któremu wolno wejść na „kanapę” (długo nie wiedziałam, czym w ogóle jest ta cała kanapa; teraz już wiem, ale o tym potem, dobrze?). Wszyscy myśleliśmy, że Szczek zmyśla te swoje historie, ale w tej chwili podejrzewam, że jednak mówił prawdę.
Sami więc widzicie, że moje życie nie pachniało świeżymi kośćmi i dobrym klopsem. A potem stało się coś, co sprawiło że mój świat – już i tak niezbyt dobry! – stał się koszmarny… Przejechał mnie samochód! Pamiętam, że biegłam za innymi psami na drugą stronę ulicy, potem był okropny pisk, straszny ból i okropne wycie. Szczek mówił potem, że piszczały hamulce samochodu, a wyłam ja. Człowiek, który mnie przejechał, tylko wysiadł ze swojego auta, obejrzał zderzak, splunął w moją stronę, po czym wsiadł za kierownicę i odjechał. Mnie jakoś udało się doczołgać w pobliskie zarośla, gdzie przez wiele dni dochodziłam do siebie, skomląc z bólu. Dobrze, że obok był dół z wodą, Szczek czasem przyniósł mi kość albo inne resztki, aż w końcu mogłam znowu się poruszać, choć z wielkim trudem. Najgorsze było to, że przestały się ruszać moje tylne łapy. Pracowałam więc z całych sił przednimi, a tylne ciągnęły się za mną, ocierając się o trawę, asfalt i kamienie. I łapy się ciągnęły, i czas się ciągnął, a ja traciłam już nadzieję i chęć do życia…
I wtedy spotkaliśmy jakichś dziwnych ludzi. Nie tylko nas nie odpędzali, ale nawet nie rzucali kamieniami, nie pluli na nas, a w dodatku… dawali nam jedzenie! Takie pyszne smaczki. Tylko mówili jakoś dziwnie: w ogóle nie rozumieliśmy ich języka! Potem okazało się, że ludzie mówią różnymi językami. Po co – nie wiem. Prościej byłoby, gdyby na całym świecie ludzie mówili tak samo, prawda? Ale świat ludzi w ogóle jest zakręcony jak ogon Saszy – innego kundelka, który był tam z nami. Myśleliśmy najpierw, że ci dziwni ludzie trochę nas nakarmią i sobie pójdą – ale nie! Zostali przy nas tak długo, aż w końcu nabraliśmy do nich zaufania. Nawet ja w końcu odważyłam się popełznąć w ich stronę, choć już wcześniej wypatrzyli mnie w moim bezpiecznym azylu w krzakach i czasem przynosili coś dobrego…
Dramat zaczął się wtedy, gdy w końcu każde z nas znalazło się w ich samochodzie. Baliśmy się okropnie, że też po prostu znikniemy, jak tamte psy, o których wam już wcześniej mówiłam! Ale cały czas powtarzałam sobie, że ci ludzie tutaj, wcale nie pachną złością ani złośliwością, a wręcz przeciwnie. Głaskali nas, mówili do nas tym swoim innym językiem i dbali o to, byśmy mieli wygodnie i ciepło. Więc pojechaliśmy… a jakie mieliśmy wyjście?
Po jakimś czasie zorientowałam się, że jesteśmy w miejscu, w którym WSZYSCY, absolutnie wszyscy ludzie mówią w tym innym języku! Szczek wytężył pamięć i w końcu przypomniał sobie, że chyba kiedyś, gdy jeszcze miał swojego człowieka i dom, był już na wycieczce w tym „kraju”. Bo to tak się nazywa, gdy ludzie odgradzają się od siebie granicami, takim jakby płotem, a za płotem już wszystko wygląda i często nawet pachnie inaczej. Więc ten nowy kraj to „Polska”, a ludzie mówią po polsku. Z początku przestraszyłam się, że tutejsze, polskie psy, nie zrozumieją psów szczekających po ukraińsku, ale szybko okazało się, że te dziwne ograniczenia dotyczą tylko ludzi. Dzięki Bogu…!
A potem było tylko lepiej! Każde z nas miało swój ciepły kąt i koc do leżenia albo inne posłanie… I miska zawsze była pełna świeżej wody, i jedzenia było tyle, że nawet żebra już nam nie wystawały tak jak wcześniej. Nabraliśmy sił – tylko ja, z tymi moimi biednymi łapami, nie byłam tak sprawna jak inne psy. Jednak ludzie zaczęli o mnie dbać jeszcze bardziej, niż o inne psiaki! Bo zabrali mnie do czegoś, co nazywali „spa”. Kąpiel, doprawdy, była wrażeniem kontrowersyjnym. Z początku bardzo się bałam, ale bez większych ceremonii wsadzili mnie do wanny, polali szamponem, a potem… Potem głaskali, masowali, polewali wodą, suszyli, czesali… Jakie to było przyjemne! Zdecydowanie bardziej niż obcinanie zbyt długich pazurów, czyszczenie uszu, zastrzyki i inne okropności. Jakoś jednak czułam, że robią to wszystko po to, bym poczuła się lepiej.
W schronisku pytałam, czy w Polsce wszystkie psy mają tak dobrze. A polskie psy odpowiadały ze śmiechem, że dobrze to mają psy, które mają swoich ludzi i prawdziwy dom! No, to już wiedzieliśmy wcześniej, ale w naszym poprzednim kraju nikt się nie zajmował bezdomniakami! Schronisko?! Tam żadne z nas nie słyszało o czymś takim! A w schronisku w Korabiewicach mieliśmy nawet zabawki… Prawdziwe, specjalne zabawki dla psów! Inne psiaki ganiały za piłeczkami, ja przez moje kalectwo nie mogłam tego robić… ale wtedy odkryłam szarpaki. Cóż to za przyjemność, bawić się z innym psem – lub z człowiekiem, nie do wiary! – w przeciąganie!
Ach, i spacery…! Z trudem przekonałam się do obroży i smyczy, ale zrozumiałam, że bez tego się nie da. W Polsce spacer z człowiekiem to spacer na smyczy. Ale ludzie byli wyrozumiali, chodziliśmy tak powolutku, że w swoim tempie powłóczyłam tymi biednymi tylnymi łapami. Wtedy właśnie dowiedziałam się, że niektóre psy ze schronisk znajdują swoich własnych ludzi i dom! Tak na zawsze, do końca życia! Od razu zmarkotniałam, patrząc na tyle zdrowych psów dookoła. Kto zechce mnie, kaleką kundelkę…? Co prawda czułam się coraz lepiej, bo dość często jeździliśmy na coś, co ludzie nazywają „rehabilitacją”. Okropne słowo, ciężko wymówić i zapamiętać, ale efekty czułam niemal od razu: już tak nie bolało, poruszałam się ciut żwawiej, to jednak – jak mi się zdawało – zbyt mało, by ktoś mnie pokochał i dał mi dom. Za to dostałam własne imię, w dodatku naprawdę ładne: Lena. Podoba się wam, prawda? Bo mi bardzo!
Oglądali mnie tu różni ludzie, którzy przychodzili do schroniska po to, by wybrać psa dla siebie. Większość przechodziła tylko, niektórzy zatrzymywali się na chwilę i mówili „o, jaki biedny piesek…” – ale niedawno jedna pani wróciła do mnie. A potem raz jeszcze. I przyniosła mi coś dobrego, i wzięła na spacer, i wracała tak coraz częściej… aż w końcu zabrała mnie ze schroniska! Najpierw bałam się, że zechce mnie odwieźć tam, skąd przybyłam, ale w końcu się przemogłam. Pani pachniała dobrocią, i wszystko w niej mówiło mi, że chce dla mnie jak najlepiej. Z psią duszą na ramieniu wsiadłam więc do auta… i wiecie co? Nie uwierzycie! Od niedawna mam SWÓJ DOM! SWOICH LUDZI! A nawet kumpelę, fajną sunię, z którą całkiem nieźle się dogaduję! I dwa koty, one też są cudowne! Mamy swój własny ogród, a ludzie się z nami bawią. Właśnie tu, w tym MOIM domu, dowiedziałam się, co to jest kanapa. Niewiarygodnie komfortowy wynalazek. Och!
Nie rozumiem tylko jednego: na spacerach spotykam teraz różne psy. Niektóre to kundle – tak jak ja. Niektóre zaś rasowe, często dumne i wyniosłe, patrzące na mnie z góry gdy mówię im, że jestem ze schroniska. A czego nie rozumiem? Tego, że ludzie wydają masę pieniędzy na jakiegoś „rasowego” psa, podczas gdy w schronisku zostało tyle psich bidulków, które wprost marzą, by dać swojemu człowiekowi całe swoje wielkie, gorące, oddane psie serce…
No, ale ludzie to ludzie. Niektórych z nich nie zrozumiem do końca życia.
Może kiedyś się to zmieni? Jak myślicie?
Jeśli podoba Ci się to opowiadanie, wyraź to datkiem dla Schroniska.
Wpłać datekTen tekst zebrał dotychczas na rzecz schroniska: 362 zł
Wzruszający tekst , a cel szlachetny.