Borys
Inspiracją do opowieści Roberta N. Rynkowskiego pt.: „Młody” była historia niedźwiedzia Borysa.
W schronisku przy jego przejęciu przez Fundację Viva! w 2012 roku znajdowały się cztery niedźwiedzie. Oprócz Borysa – Misza, Wania i Balbina. Historia każdego z nich to materiał niemalże na powieść.
Borys jako ostatni z czterech niedźwiedzi trafił do schroniska w Korabiewicach. Nadal żyje. Mieszka obecnie w azylu w zoo poznańskim i ma się tam jak pączek w maśle.
-Widziałeś, jaką miała minę? Ale ją zrobiłem, co?!
– Zrobiłeś, zrobiłeś – mruknąłem leniwie. – Oj, Młody, Młody, kiedy ty w końcu wydoro… – zreflektowałem się niemal w ostatniej chwili. Na szczęście do niego, upajającego się swoim kawałem, chyba nie dotarły moje ostatnie słowa. Gdyby je usłyszał, pewnie, zresztą jak zwykle, nie byłby zadowolony. Miał nieco inne pojęcie o dorosłości. A ja? No, cóż wiedziałem, że raczej nie wydorośleje nigdy. Może głupie dowcipy nie będą się go trzymały, gdy będzie stary i niedołężny. Chociaż, kto go tam wie. Nie zdziwiłbym się, gdybym go zobaczył, jak minutę przed śmiercią chowa gdzieś kurtkę tej biednej dziewczynie.
– Fajna ta moja nowa kryjówka, nie? – ekscytował się Młody. – Kurtka schowana, a ja jakby nigdy nic!
Lubiłem go. Ale czasem mnie wkurzał, ostatnio jakby coraz częściej. Nie swoimi głupszymi czy mądrzejszymi szutkami. Raczej tą swoją nieopanowaną energią. Pewnie dlatego, że mnie tego lata łupało w kościach bardziej niż zwykle i ledwo łaziłem. A ten jakby miał w sobie reaktor atomowy: wszędzie prawie biegiem, chwili w miejscu nie usiedział, zawsze jakiś kawał gotowy zrobić – a to Oliwii, a to komukolwiek, kto się do nas przypałętał. Najbardziej żal mi było tej biednej dziewczyny, bo życia z nim nie miała.
– I co, myślisz, że się w końcu do mnie przekona? – zapytał, ładując się do wanny wypełnionej po brzegi, co oczywiście spowodowało, że duża część wody znalazła się poza nią. – Musi chyba widzieć, że ja to nie jestem taki zwyczajny… – Tym razem to on się zreflektował, choć dawno przyzwyczaiłem się do tego, że to Młody jest gwiazdą.
Oczywiście musiał wrócić do swojej obsesji. Sam nie wiem, czy ciągle o tym gadał dlatego, że mimo swoich lat wciąż był dzieciakiem, czy dlatego, że ktoś mu tego nakładł do głowy, jak siedział zamknięty w czterech ścianach i świata poza nimi nie widział. A może i jedno, i drugie? Opowiadał mi, że jakieś dziecko czytało mu w kółko tę historię o Wojtku. Dobre dziecko, uratowało mu życie. Chyba tylko dzięki temu, że wierzył, że kiedyś będzie jak jej bohater, przetrzymał to wszystko.
– Nie musi się do ciebie przekonywać – powiedziałem leniwie. – Ona jest do ciebie przekonana bardziej niż do czegokolwiek na świecie. Kiedy ty wreszcie zrozumiesz…
– Czekaj, czekaj – przerwał mi. – Idzie tu. Mam pomysł!
Nigdy nie wątpiłem, że Młodemu pomysłów nie może zabraknąć. Skąd mu się brały w tym pustym łbie, nie mam zupełnie pojęcia. Pojawiały się jak grzyby po deszczu. No właśnie, skoro o deszczu mowa… Nie wydawało mi się, żeby Oliwia, choć niewysoka, mogła jeszcze urosnąć, a wiosna też już dawno minęła. Ale Młody chyba o tym zapomniał, bo postanowił zafundować jej deszcz, a właściwie ulewę, gdy przechodziła obok jego wanny. Chyba nawet nie obraziła się na niego, ale… Roześmiała się, ale spojrzała na niego tak jakoś dziwnie, jakby z troską. Domyślałem się, o co mogło jej chodzić.
Skąd wiedziałem, że musimy się wynieść z tego cudownego miejsca? Jak się leży i jak się słucha i patrzy, to się słyszy i widzi, a jak się ciągle myśli o szutkach, to się nie słyszy i nie widzi. Ja widziałem, że coś dla nas szykują. Co jakiś czas ktoś dziwny, nieznajomy pojawiał się w pobliżu, jacyś ludzie, którzy nie byli stąd. Zaglądali, oglądali, kręcili głowami… A od jakiegoś czasu Oliwia jakaś taka dziwna chodziła, jakby wesoła i jakby smutna jednocześnie. I z największą troską i smutkiem na Młodego patrzyła.
Młody nic nie kapował, ale ja za długo na świecie żyłem, żeby się nie domyślać. Nie, nie dla nas były łąki, lasy, góry, strumienie. Tam nie przeżylibyśmy ani dnia. Nawet Młody. Do szutek to miał łeb, ale gdyby mu nie podetknięto jedzenia pod nos, to zginąłby śmiercią głodową. A poza tym za bardzo lubił towarzystwo. Skoro jednak do pól i lasów się nie nadawaliśmy i skoro nie mogliśmy zostać tu, gdzie było nam tak dobrze, oznaczać to mogło tylko jedno: że trafimy tam, gdzie będzie nam jeszcze lepiej. Domyślałem się nawet gdzie. Młody nie mógł takich miejsc widzieć, bo on świat dopiero niedawno zaczął oglądać, ale ja widziałem. Nawet mnie trochę one przerażały. Przestrzeń, spokój, czasem nawet całkowita cisza… Tylko, że w takich miejscach o żadnych szutkach nie mogło być mowy, trzeba było odpowiednio się zachowywać.
Ciekaw byłem, czy Oliwia da radę coś wymyślić. I nie zawiodłem się – znalazła sposób.
Trzeba było widzieć minę Młodego, gdy rano po otwarciu oczu… zobaczył choinkę z jabłek. Na suchej gałęzi zawieszone były jabłka. Dziewczyna musiała mu to przygotować bladym świtem, bo Młody wstawał o siódmej. Ja zazwyczaj wstawałem później, ale tej nocy tak mnie łupało w kościach, że oka nie zmrużyłem. Widziałem więc, jak Młody stał z dobre pięć minut i szeroko otwartymi oczami patrzył na wiszące owoce. Nic dziwnego, do tej pory widział je tylko w misce. Tak był wpatrzony w tę choinkę, że nawet nie zauważył, jak Oliwia przechodziła niedaleko niego. W końcu rzucił się na jabłka, a ja ze śmiechu niemal zapomniałem o łupaniu w kościach. Młody usiłujący zdejmować jabłka z gałęzi był naprawdę śmieszny.
– Ej, Młody – szepnąłem do niego, gdy leciał do swojej wanny. – Patrz, znowu położyła kurtkę tam, gdzie wczoraj…
– A daj mi spokój – wysapał, wskakując do wody. – Ledwie żyję po tej zabawie z jabłkami. Muszę trochę się ochłodzić.
Dwa czy trzy kolejne poranki upłynęły Młodemu na mocowaniu się z choinką z jabłek. Lecz trzeciego jego oczy były jeszcze bardziej okrągłe ze zdziwienia niż pierwszego. Bo choinki z jabłek… nie było! Młody chodził zdezorientowany, zaglądał we wszystkie kąty. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegł przedmiot, którego nigdy wcześniej w swoim lokum nie widział. Był naprawdę nieźle zaskoczony widokiem wydrążonego pnia. Podszedł ostrożnie do niego, po czym bez wahania wsadził głowę do środka. Już miałem nawet lecieć mu na pomoc, bo przez dobrych kilka chwil jej z tego pnia nie wyciągał. Pomyślałem, że pewnie się zaklinował i zaraz będzie chodził z pniem na głowie niczym postać z kreskówek. Ale gdy już miałem się ruszyć, z pnia gwałtowanie wyskoczyła głowa umorusana resztkami jabłek. Nie cieszyłem się długo jej widokiem, bo po chwili znowu zniknęła. Sekwencja ta powtórzyła się tego ranka jeszcze wiele razy.
Kiedy w końcu Młody jak zwykle znalazł się w wannie, nie miał już chyba siły, żeby w niej się chlapać. Siedział z półprzymkniętymi oczami. W oczach przechodzącej obok Oliwii widziałem radość pomieszaną z żalem.
Lato mijało nam, a zwłaszcza Młodemu, na coraz nowych niespodziankach. Nie zliczę wszystkich sposobów Oliwii, by odciągnąć jego uwagę od niej i od innych ludzi. Skutek osiągała, bo coraz częściej zostawiona w pobliżu Młodego kurtka była zupełnie bezpieczna.
Czułem, że wraz z nadejściem jesieni nadchodzi coś ważnego, jakaś ważna dla nas zmiana. Od jakiegoś czasu brałem tabletki na łamanie w kościach. Udawałem, że nie zauważam, że dokładają mi je do jedzenia. Wiedziałem, że to dla mojego dobra. Byłem tak połamany, że nie mogłem ustać dłużej niż kilka minut. Po tabletkach czułem się lepiej. Coraz więcej ludzi się przy nas kręciło. Byłem przekonany, że coś się szykuje. I jak zwykle się nie myliłem.
Obudziłem się w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu. Gdzieś obok mnie był Młody. Pomrukiwał, chyba jeszcze się nie obudził. Najwyraźniej jechaliśmy. To i ja, i Młody znaliśmy bardzo dobrze.
– Co się dzieje? – mruczał gdzieś w ciemności. – To chyba niemożliwe, żeby znowu…
W jego głosie czułem przestrach.
– Nie, na pewno nie – pospieszyłem z zapewnieniem. – Nie po to nas ratowali, żeby teraz znowu wsadzić do samochodu i wozić po świecie.
Mówiłem to tak, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem, ale sam nie byłem tego tak pewien, jak chciałbym być.
– Ale dokąd nas wiozą? Ja chcę do domu!
– Nic się nie martw. Na pewno będziemy w domu. Może nawet w jeszcze lepszym niż dotąd.
– Ale ja nie chcę żadnego lepszego domu. Ja chcę do Oliwii! – biadolił Młody.
Na szczęście nie trwało to długo. Wkrótce samochód zaczął zwalniać, a w końcu całkiem się zatrzymał. Po chwili oślepiło nas światło. Byliśmy zbyt oszołomieni, żeby cokolwiek zrobić. Wyciągnięto nas z samochodu i mniejszym przewieziono do jakiegoś budynku. Kiedy mogliśmy już trochę rozejrzeć się po miejscu, w którym się znaleźliśmy, pokręciliśmy się przez chwilę i zaraz poszliśmy spać.
Przez kolejnych kilka dni chodziliśmy po budynku, poznając jego zakamarki. Młody jak zwykle urządził sobie wygodne lokum, w którym wszystko było na swoim miejscu. Ja aż tak bardzo się nie przyłożyłem. Nie chciałem nic nikomu mówić, żeby nie robić kłopotu, ale znowu mocniej łupało mnie w kościach. W końcu stało się: zobaczyliśmy, jak wygląda świat na zewnątrz. Jeszcze teraz widzę Młodego, jak stał na progu, nie mogąc się zdecydować, czy przestąpić go, czy nie. Ja nie byłem bardziej pewny, ale starałem się tego nie okazywać.
– Słuchaj, to niemożliwe – wyszeptał niemal niedosłyszalnie. – To wszystko, ta cała przestrzeń jest nasza?
– Tak… chyba tak – szybko się poprawiłem, bo też nie byłem do końca pewny.
Młody w końcu ruszył przed siebie, a ja powoli za nim. Też nie mogłem uwierzyć, że te wszystkie drzewa, krzaki, baseny, trawa – że to wszystko należy do nas! Że możemy po tym chodzić, spacerować, ba, że możemy po tym nawet biegać! Gdyby nie to przeklęte łamanie w kościach, pewnie dołączyłbym do Młodego, który z dziecięcym uśmiechem próbował biec. Nie za dobrze mu to wychodziło, potykał się o własne kończyny, ale biegł. Zresztą, jak na może pierwszy bieg w życiu nie było tak źle.
Zwiedzenie terenu, który mieliśmy teraz do swojej dyspozycji, zajęło nam sporo czasu. To znaczy głównie Młodemu, bo mnie coraz trudniej było się poruszać.
– Słuchaj – ekscytował się Młody – dzisiaj doszedłem do samego końca! Tylu tam było ludzi!
– I co, rąbnąłeś jakąś kurtkę? Oblałeś kogoś wodą?
– A wiesz… że nie? Nawet jakoś tak za blisko nie chciało mi się podchodzić. Dziwne…
„Dziwne – uśmiechnąłem się w duchu. – A jeszcze niedawno koniecznie chciałeś być Wojtkiem”.
*
Wiedziałem, że ten moment – w przeciwieństwie do mnie, bo ja już prawie się nie ruszałem – zbliża się wielkimi krokami. Nie spodziewałem się jednak, że nadejdzie właśnie wtedy, gdy dla Młodego będzie ten wyjątkowy dzień. Obudziłem się – czy odzyskałem świadomość – wypoczęty, sprężysty, silny. Polana, którą zobaczyłem, zdawała się nie mieć końca, a cała pokryta była krokusami. W oddali majaczyły góry. Biegłem jak szalony, co chwilę przewracałem się, robiłem fikołki. Przypomniałem sobie o Młodym. Obejrzałem się za siebie. Stał gdzieś tam daleko w dole. Smutno patrzył, jak wywożą mnie z naszego pięknego, wielkiego wybiegu w zoo, na którym byliśmy tak szczęśliwi w ostatnich miesiącach. Miałem zamknięte oczy, a łapy zwisały mi bezwładnie. Nie wyglądałem źle, raczej jakbym spał, a nie był martwy.
Młody chyba nawet nie zauważył, że po drugiej stronie wybiegu trwają przygotowania do odsłonięcia pomnika jego idola, kaprala Wojtka, który – jakby uśmiechnięty – trzyma w łapach pocisk artyleryjski, tak jak to podobno robił, gdy pomagał polskim żołnierzom podczas bitwy pod Monte Cassino. Pomnika pokazującego, jak siedział smutny w małej klatce gdzieś w zoo w Anglii, o wiele mniejszej niż nasze w schronisku w Korabiewicach, chyba nie ma nigdzie na świecie. Uśmiechnąłem się. Młody stawał się Borysem. Dumnym niedźwiedziem brunatnym.
Jeśli podoba Ci się to opowiadanie, wyraź to datkiem dla Schroniska.
Wpłać datekTen tekst zebrał dotychczas na rzecz schroniska: 15 zł
Pięknie i wzruszająco napisane. Dziękuję.
I ja dziękuję!