
Balbina
Inspiracją do opowieści Małgorzaty Karoliny Piekarskiej pt.: „Tajemnica glinianego kamienia” była historia niedźwiedzicy Balbiny.
W schronisku przy jego przejęciu przez Fundację Viva! w 2012 roku znajdowały się cztery niedźwiedzie. Oprócz Balbiny – Misza, Borys i Wania. Historia każdego z nich to materiał niemalże na powieść.
Wolontariuszka Olimpia tak opisała jej historię.
Balbina – jedyna samica spośród 4 niedźwiedzi, które żyły w Korabiewicach. Balbinka była niedźwiedziem himalajskim, jest to gatunek, który większość swojego życia spędza na drzewach. Niestety, Balbinie nie było to dane 🙁 Swoje życie spędziła w cyrku, a także jako maskotka toru żużlowego na Śląsku. Do Korabiewic trafiła w 1998 roku i przeżyła w nim 15 lat. Wydawać by się mogło, że to bardzo dużo, ale nie dla niedźwiedzia, który jak się okazało po śmierci (badania genetyczne) miał nie więcej niż 20 lat 🙁 Wcześniej, ze względu na jej spowolnione ruchy i dość ospały tryb życia, podejrzewaliśmy, że może być jednym z najstarszych żyjących w niewoli niedźwiedzi himalajskich (jej wiek szacowany był na 40-50 lat). To właśnie naziemny tryb życia, niemożność wspinania się po drzewach, sprawiły, iż Balbina poruszała się jak w zwolnionym tempie. Jej ulubionym zajęciem było wylegiwanie się na słońcu, najczęściej opierała się przednimi łapkami o wannę, którą miała w swojej klatce. Zupełnie jak starsza pani obserwująca osiedle z okna. A widok Balbina miała piękny – rozciągał się on na pozostałe klatki niedźwiedzi, a także na korabiewicką łąkę, pasące się na niej konie i na stajnię, a dalej hen przez łąki za ogrodzeniem schroniska, aż po las. Balbina nie lubiła wody, nie lubiła się kąpać. Kochała za to jeść, ale nie mogło być to byle co. Nazywałam ją swoją księżniczką – pomarańcze musiały być przekrojone, a marchew pokrojona w plasterki. Wszystko powinno być posegregowane w stosiki i nie wymieszane ze sobą. Najbardziej lubiła gruszki i winogrona. Jedząc je marszczyła z rozkoszy nos, szczególnie, gdy gruszka była bardzo soczysta, a winogrona słodkie. Umiała z niesamowitą precyzją, biorąc na pazur łapy gałązkę, zrywać wargami pojedyncze porzeczki. Z jajka natomiast wypijała środek, nigdy nie zjadła skorupki. Zawsze nadgryzała delikatnie skorupkę, a potem chłeptała zawartość. A wielkim rarytasem, który był także naszym małym cichym rytuałem, były liście mleczy – podawane wprost do pysia. Mogłam oglądać ją godzinami… W lipcu 2013 roku Balbina poczuła się gorzej, przestała jeść, nie chciała wychodzić z gawry. Latem takie zachowanie jest bardzo nietypowe dla niedźwiedzia, dlatego też został wezwany lekarz weterynarii. Balbina dostała narkozę, aby móc ją dokładnie zbadać. Okazało się, że jeden z pazurów wrósł w łapę i trzeba go usunąć, a następnie ranę opatrzyć. Proces nie był długotrwały, rana świeża, więc nie była problemem. W trakcie badań, które wtedy wykonywaliśmy, na zdjęciach RTG okazało się, że Balbina ma potworne zwyrodnienia stawów. Tak naprawdę nie było w jej niewielkim ciele stawu, który byłby w pełni zdrowy. Wtedy to dowiedzieliśmy się, dlaczego nasza księżniczka tak powoli chodzi (późniejsza sekcja zwłok na Uniwersytecie Wrocławskim potwierdziła, że nawet rzepki w stawach kolanowych miała pełne narośli kostnych). Był to cios, ogromny szok i zagubienie. Co robić? Jak pomóc? Niestety, w przypadku zwierzęcia dzikiego, a takim była Balbina, decyzja mogła być jedna – nie wybudzać jej z narkozy, pomóc odejść w spokoju, bez bólu. Gdybyśmy ją wybudzili, zaczęli podawać leki, istniało niestety ryzyko, że któregoś dnia Balbina zaległaby w gawrze i tam umierała powoli, a my nie moglibyśmy jej pomóc. Klatka, w której mieszkała i część z gawrą były niestety zbudowane niefachowo i jedyny dostęp do niedźwiedziego legowiska był od wewnątrz. Nie mogliśmy ryzykować, nie mogliśmy dopuścić, aby księżniczka dalej cierpiała. 10 lipca 2013 roku to dzień, w którym pierwszy i ostatni raz gładziłam jej kędzierzawe futro. Pierwszy i ostatni raz, gdy mogłam dotknąć jej pyszczka. Pierwszy i ostatni raz, gdy gładziłam jej łapy. Mój świat się wtedy zatrzymał. Siedziałam przy klatce, jeszcze długo po tym jak odjechał weterynarz, odeszli pracownicy i patrzyłam na korabiewicką łąkę. Tak jak Balbina, wpatrywałam się w dal, a słońce grzało mi twarz. I tylko mimowolnie spływające po policzkach łzy zaburzały magię chwili. Tego dnia odkryłam, że można pokochać dzikie zwierzę, którego nigdy się nie dotykało, z którym miało się jedynie kontakt przez kraty, tak bardzo, że w chwili jego odejścia, odchodzi kawałek Ciebie. Balbina, czarna księżniczka mojego serca.
Tu album ze zdjęciami niedźwiedzi.
Niedźwiedzi już u nas nie ma, ale jeśli chcesz zaadoptować korabiewickiego zwierzaka, pamiętaj, że pierwszym krokiem jest zawsze wypełnienie ankiety adopcyjnej. Znajdziesz ją tu: Ankieta
Jeśli nie możesz adoptować zwierzaka do domu, weź pod uwagę możliwość adopcji wirtualnej. Więcej o tej formie pomocy tutaj.
-P
yta pani, jak dokonałem tego odkrycia? – spytał doktor Jan III Stubbins dziennikarkę. Kobieta przytaknęła. Była to młoda reporterka poczytnego tygodnika pełnego sensacyjnych reportaży. Od znajomego tłumacza z języka ukraińskiego dowiedziała się, że informacje doktora przyczyniły się do rozbicia międzynarodowego gangu handlującego dzikimi zwierzętami. Jak doktor, nie ruszając się z Warszawy, wpadł na jego trop? Właśnie po to, by się tego dowiedzieć, przyjechała do jego kliniki. Doktor nie był chętny do rozmowy, ale referencje znajomego tłumacza z ukraińskiego zrobiły swoje. Jan III Stubbins wskazał dziennikarce skromne krzesełko w swoim naukowym gabinecie, a sam, umościwszy się wygodniej w fotelu za zabytkowym angielskim biurkiem, rozpoczął opowieść. – To miał być zwyczajny dzień, ale rano zadzwoniono do mnie ze schroniska w Korabiewicach, że tamtejsza niedźwiedzica himalajska, Balbina, nie wychodzi z gawry. Według zapewnień wolontariuszy schroniska Balbina miała prawie pół wieku. Była to dla mnie szokująca informacja, bo niedźwiedzie tego gatunku żyją przeważnie dwadzieścia pięć lat. Ale skoro ta była stara, gdy trafiła do schroniska, a tam przeżyła jeszcze piętnaście lat, nie miałem powodów, by nie wierzyć. – W tym momencie doktor Stubbins przerwał opowieść i zamyślił się. Omiótł wzrokiem ściany gabinetu. Wisiały na nich zdjęcia zwierząt, których los szczególnie splótł się z losami prowadzonej przez niego słynnej kliniki „Polinezja”. Nie była to zwykła klinika. Należała do najstarszych w Europie, miała bowiem tradycje sięgające jeszcze XIX wieku. Klinika „Polinezja” pierwotnie znajdowała się w Anglii, w małej wiosce Puddleby-on-the-Marsh. Jednak nie nazywała się wtedy „Polinezja”, a zwyczajnie: „Gabinet weterynaryjny”. Kliniką stała się, gdy dziadek pana Jana przeniósł ją do Polski, przyjeżdżając tu pod koniec lat 30. XX wieku wraz z nowo poślubioną żoną oraz starą papugą Żako o imieniu Polinezja. Musiał to zrobić w imię miłości do żony, która z tęsknoty za ruskimi pierogami i kiszonymi ogórkami nie była w stanie mieszkać na wyspach brytyjskich. Eleonora Skotnicka, bo tak nazywała się babcia pana Jana, zawróciła w głowie jego dziadkowi – również Janowi (a właściwie Johnowi), bo jako pierwsza kobieta w historii świata stworzyła książkę kucharską dla zwierząt. Pracując nad nią przyjechała do Anglii do kliniki Tomasza Stubbinsa, który był najlepszym i ulubionym uczniem niejakiego doktora Johna Dolittle, pierwszego właściciela gabinetu weterynaryjnego w Puddleby-on-the-Marsh. Tomasz dostał ten gabinet w spadku po swoim mistrzu. Zmarły bezdzietnie stary kawaler John Dolittle miał jedną jedyną siostrę, która nie była zainteresowana kontynuowaniem weterynaryjnych badań swojego brata. Stąd taka, a nie inna decyzja starego doktora. Tomasz Stubbins z wdzięczności dla swojego mistrza nazwał swojego jedynego syna John. Był to pierwszy John Stubbins w weterynaryjnej rodzinie. Jan Stubbins udzielający wywiadu dziennikarce prestiżowego pisma był trzecim z rodu weterynarzem noszącym to imię i pierwszym, który ze zwykłego gabinetu uczynił klinikę. Teraz zatrudniał kilkunastu weterynarzy i prowadził badania naukowe. Zwłaszcza pogłębiał swoją wiedzę dotyczącą języka zwierząt, w czym nie miał sobie równych.
– Panie doktorze… – głos dziennikarki wyrwał go z zamyślenia. – Co było dalej?
– Ach! Pojechałem rzecz jasna do schroniska. Balbina wyglądała na bardzo starą i bardzo chorą. Była tak chora, że nie była w stanie nic mówić.
– Mówić?
– A tak! Przecież wie pani, że od przeszło stu lat moja rodzina zgłębia język zwierząt. To dzięki temu moja babka Eleonora była w stanie stworzyć pierwszą książkę kucharską… – doktor urwał. Spojrzenie, jakie posłała mu dziennikarka, zdawało się mówić jedno: ma go za wariata, szarlatana lub hochsztaplera. Och, jakże dobrze to znał. Z podobną reakcją spotykali się nie tylko jego ojciec i dziadek, ale także pradziad Tomasz i jego mistrz John Dolittle. Ale teraz miał w ręku dowód na to, że mówi prawdę. Dowód, którego niejedno muzeum mogłoby mu pozazdrościć, gdyby tylko wiedziało o jego istnieniu lub zdawało sobie sprawę z jego znaczenia.
– No i co z tą Balbiną?
– Jak już wspomniałem, Balbina nie wychodziła z gawry, a latem takie zachowanie jest bardzo nietypowe dla niedźwiedzia. By móc zbadać Balbinę, podałem jej narkozę. Uśpione zwierzę przewieźliśmy do kliniki. Ponieważ Balbina dość często tuliła do piersi sporych rozmiarów kamień, postanowiliśmy zabrać ten przedmiot ze sobą. Chodziło nam o to, by Balbina, jeśli nie daj Boże nagle obudzi się w obcym miejscu, miała przy sobie coś znajomego. Nie wiem, czy pani wie, ale jeden z naszych gabinetów przystosowany jest do badania tak dużych zwierząt jak Balbina.
– Ile ważyła Balbina? – spytała dziennikarka i rzuciła okiem na dyktafon, jakby chcąc sprawdzić, czy rozmowa się nagrywa.
– Teraz dokładnie nie pamiętam, ale jeśli pani sobie życzy, to mój asystent zrobi dla pani ksero jej karty pacjenta. Była przeciętną samicą niedźwiedzia himalajskiego. Takie potrafią ważyć około osiemdziesięciu, a czasem nawet ponad sto kilogramów, ale ona na pewno nie ważyła więcej.
– Czy takie niedźwiedzie są niebezpieczne dla człowieka?
– Owszem, ale Balbina była oswojona. Nie lubiła jednak obcych.
– Pan był dla niej obcy?
– Niestety tak… – w głosie doktora był szczery smutek. – Bardzo żałuję, że nie poznałem jej, gdy żyła. To była wspaniała niedźwiedzica – dodał, ciężko wzdychając.
– Skąd pan to wie?
– Od niej samej.
Dziennikarka patrzyła na doktora kpiąco, ale on udał, że nie widzi jej spojrzenia. Wpatrzony gdzieś przed siebie w niewidzialny punkt mówił dalej:
– Uśpioną Balbinę poddałem dokładnym badaniom. Szybko okazało się, że jeden z jej pazurów wrósł w łapę i trzeba go usunąć, a następnie ranę opatrzyć. Niestety, to był najmniejszy problem. Zrobiliśmy Balbinie kilka zdjęć rentgenowskich i wówczas okazało się, że niedźwiedzica ma potworne zwyrodnienia stawów. Czy może pani to sobie wyobrazić? W jej ciele nie było stawu, który byłby w pełni zdrowy! Dopiero wtedy pracownicy schroniska dowiedzieli się, dlaczego ich podopieczna tak powoli chodzi. Ona nie była stara. Była po prostu ciężko chora. Rozumie pani?
Dziennikarka wzruszyła ramionami, więc doktor Stubbins nie wiedział, czy zrozumiała, czy nie. W gabinecie zapadła cisza. Słychać było tylko miarowe tykanie starego, angielskiego zegara, który dziadek doktora przywiózł ze sobą, przeprowadzając się do Polski z Anglii. Oboje milczeli. Dziennikarka była opowieścią doktora rozczarowana. Rozmowa nie przebiegała zgodnie z jej planem. W ogóle nie rozumiała, jak historia Balbiny wiąże się z szajką handlarzy. Pamiętała jednak uwagi przyjaciela, by pozwolić Stubbinsowi opowiadać po swojemu, by nie przerywać mu, chyba że chce o coś dopytać. By nie popędzać doktora, by opowiadał w swoim rytmie. Stubbins jednak milczał. Dziennikarka chrząknęła znacząco. Doktor spojrzał na nią i… jak gdyby nigdy nic wrócił do opowieści.
– Rozpoczęła się narada. Trwała dość długo, ale wszyscy zgodzili się, że w przypadku dzikiego zwierzęcia leczenie i rehabilitacja nie wchodziły w grę. Dlatego wraz z dyrekcją placówki podjęliśmy decyzję o uśpieniu Balbiny. Nie była to łatwa decyzja, zwłaszcza dla jej opiekunów, którzy strasznie rozpaczali. Wszyscy jednak uznaliśmy, że dla Balbiny jest lepiej odejść we śnie, niż gdyby miała dalej cierpieć i nagle pewnego dnia po prostu nie wyjść ze swojej gawry, tylko powoli umierać w niej w męczarni. Uśpiliśmy więc Balbinę, odeszła we śnie. Wie pani… późniejsza sekcja jej zwłok na Uniwersytecie Wrocławskim potwierdziła, że nawet rzepki w stawach kolanowych Balbiny były pełne kostnych narośli. Ona już od wielu lat cierpiała. Czemu nie skarżyła się? To zastanawiało wszystkich. Wszyscy próbowaliśmy znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu takie wielkie zwierzę z godnością kroczyło po klatce? To pytanie i mnie nie dawało spokoju.
– I?
– I wtedy mój wzrok padł na ten kamień, który przywieźliśmy wraz z nią ze schroniska. Wie pani… my najpierw myśleliśmy, że to kamień. Dopiero bliższa analiza pozwoliła stwierdzić, że to jest zrobione z gliny, choć kształtem przypominało kamień. Ale nie był to taki zwykły kamień. Okazało się, że Balbina prowadziła na nim coś w rodzaju pamiętnika.
– Pamiętnika?
– Tak! Osobliwego pamiętnika spisanego przez niedźwiedzicę specjalnym pismem.
– Co za bzdury! – Obruszyła się dziennikarka, zapominając o przestrogach znajomego tłumacza z ukraińskiego, który uprzedzał, by nie kwestionowała prawdomówności doktora. – Niedźwiedź piszący pamiętnik! Skąd pan wie, że to pamiętnik? Skąd pan wie, że to niedźwiedzie pismo? Pana zdaniem niedźwiedzie mają jakiś alfabet?
Ostatnie pytanie zadała spłoszona spojrzeniem doktora, w którym widać było pogardę. Stubbins patrzył na nią z politowaniem.
– Droga pani, zapewne słyszała pani o tym, że przed przeszło stu laty doktor Dolittle, którego gabinet odziedziczył mój pradziad Tomasz Stubbins, jako jedyny na świecie posiadł znajomość mowy zwierząt. Podstaw nauczyła go papuga żako o imieniu Polinezja – patronka mojej kliniki. Po śmierci doktora Johna Polinezja została z moim pradziadkiem, a po jego śmierci z moim dziadkiem, który przyjechał z nią do Polski tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Była to druga papuga żako w II Rzeczpospolitej. Pierwszą posiadał przecież warszawski ogród zoologiczny. Podobno we wrześniu 1939 roku fruwała zresztą zrozpaczona po Warszawie, co nawet przeniknęło do literatury, bo Stawiński o niej pisał…
– A Polinezja?
– Polinezja, droga pani, umarła w Warszawie w czasie zimy 1940 roku. Była już bardzo stara, a tamta zima była wyjątkowo ciężka. Na szczęście to, czego zdążyła nauczyć dziadka, on przekazał mojemu ojcu. A także i mnie, gdy byłem jeszcze dzieckiem.
– Czyli twierdzi pan, że zna mowę zwierząt? – spytała dziennikarka, z trudem powstrzymując śmiech.
– Tak… – odparł doktor tak poważnie, że i ona spoważniała.
– Ale mowa a pismo to dwie różne sprawy – powiedziała cicho.
– Proszę pani, to co było na kamieniu Balbiny, to były uniwersalne znaki. Znaki, które układały się w opowieść o jej życiu. Byłem w stanie je odczytać, bo… – doktor urwał i popatrzył na dziennikarkę niezwykle smutnym wzrokiem. – Widzę, że pani mi nie wierzy, więc myślę, że w tym miejscu przerwiemy naszą rozmowę… Szkoda mojego i pani czasu.
To powiedziawszy, doktor wstał z fotela. Dziennikarka również zerwała się ze swojego krzesełka, ale tylko po to, by powiedzieć:
– Przepraszam. Nie chciałam, by to tak zabrzmiało. To po prostu takie… zboczenie zawodowe. Rozumie pan? To nie jest tak, że ja panu nie wierzę. Ja po prostu pytam… Ja tylko pytam! – ostatnie słowa wypowiedziała z rozpaczą, bo nie wiedziała, jak wytłumaczyć doktorowi, że wystarczyły dwa lata pracy jako reporterki śledczej, by każdą rozmowę zamienić w przesłuchanie, w którym ona była złym policjantem, wiecznie niedającym wiary w opowieść rozmówcy. A historia opowiadana przez doktora wydawała jej się wręcz nieprawdopodobna. Znać mowę zwierząt? Odczytać pamiętnik niedźwiedzicy? Przecież to niemożliwe. To jakieś bajki. No, ale tak bardzo chciała dowiedzieć się prawdy o szajce…
Doktor Stubbins najwyraźniej wyczuł rozpacz w jej głosie, bo po chwili, która wydała jej się wiecznością, pokiwał głową, znów wskazał dziennikarce miejsce na krzesełku i – siadając z powrotem w swoim fotelu – powiedział:
– Zróbmy tak… ja wyjmę swoje notatki i przeczytam pani to, co do tej pory odczytałem z kamienia.
Dziennikarka przytaknęła. Bała się odezwać choć słowem, by znów nie zrazić do siebie doktora. Ten, nie patrząc na nią, otworzył szufladę biurka i wyjął z niej plik poplamionych papierów oraz futerał z okularami.
– Uprzedzam, że będę dukał – powiedział doktor, wkładając okulary na nos. Dodał przy tym, że jeszcze nie przepisał notatek na komputerze. – Tworzę słownik języka zwierząt, a to nie jest takie proste, bo to coś w rodzaju pisma obrazkowego.
– Hmm – chrząknęła dziennikarka, chcąc tym samym dać do zrozumienia, że słucha, ale po chwili pomyślała, że mogło to zabrzmieć jak niedowierzanie, dlatego dodała: – Rozumiem. Musiałby pan wprowadzić do komputera te wszystkie znaki…
– O! To to! Proszę mi wierzyć, że nie jest to proste. Znaki Balbina pisała tym pazurem, który jej wrastał w palec. Te znaki opowiadają historię Balbiny.
– Opowiadają historię… – dziennikarka powtórzyła słowa doktora i zamyśliła się.
– Język zwierząt jest inny od naszego – wyjaśnił doktor. – Zwierzęta operują pojęciami… Niech pani spojrzy tutaj. Ten znak oznacza góry, a ten – początek. Można z tego wywnioskować, że Balbina urodziła się w górach. Ten oznacza śmierć, a ten matkę, a ten człowieka. Może z tego wynikać, że ludzie zabili jej matkę. Ten znak mówi o tym, że wszyscy ludzie wyglądali tak samo. Może to oznaczać, że byli w jakichś mundurach, bo zwierzęta odróżniają jednego osobnika od drugiego. Może chodzi o to, że to byli żołnierze? Ja wyciągam z tego wniosek taki, że Balbina urodziła się w Himalajach, w Afganistanie, żołnierze, być może zresztą radzieccy, zabili jej matkę. Jeden z nich zabrał Balbinę ze sobą. Założył jej na szyję łańcuch. Widzi pani ten znak? Oznacza niewolę.
– A skąd pan wie, że żołnierze radzieccy?
– Z obliczeń wieku Balbiny wynika, że mogła urodzić się w ostatnim roku interwencji wojsk radzieckich w Afganistanie. Widzi pani ten znak? Oznacza maszynę, która się przemieszcza. Może nią być czołg, a może samolot, samochód…
Dziennikarka popatrzyła na notatki, jednak dla niej przerysowane przez doktora znaki nadal były czymś w rodzaju czarnej magii. Przypominały jakiś nierówny szlaczek. Jakby zrobiony przez dziecko, nieumiejące jeszcze ani pisać, ani nawet rysować. Nie widziała bowiem między tymi znakami specjalnej różnicy. Doktor zaś przez dłuższy czas opowiadał jej odczytany ze znaków życiorys Balbiny, przekonując, że ma rację i dowodząc, że wszystko, o czym mówi, wyczytał z kamienia. Z jego opowieści wynikało, że Balbina z ojczyzny została zabrana przez wojska, samolotem na Ukrainę, gdzie sprzedano ją do… cyrku. Sprzedający ją żołnierz dostał za nią walizkę pieniędzy. W cyrku niedźwiedzica była zmuszana do jazdy na rowerze.
– Prawdopodobnie to spowodowało, że jej stawy były tak zwyrodniałe – wyjaśnił doktor mówiąc, że niedźwiedzie himalajskie uwielbiają łazić po drzewach. A właśnie tego w cyrku Balbina była pozbawiona. Stubbins wytłumaczył przy tym dziennikarce, że w cyrkach podczas treningów zwierzęta są bite lub rażone prądem. Wszystko po to, by uzyskać ich posłuszeństwo. – Te znaki wskazują, że Balbina była właśnie i bita, i rażona prądem. Te z kolei oznaczają, że dość szybko zaczęła odczuwać bóle stawów i żadne bicie nie było w stanie zmusić jej do dalszej jazdy. Dlatego została sprzedana. Najpierw handlarzowi dzikimi zwierzętami. Od niego trafiła do Polski jako maskotka klubu żużlowego. Kupił ją zresztą właściciel klubu, jakiś milioner. Widzi pani ten znak? Podobny do poprzedniego. Też oznacza maszynę, którą podróżowała Balbina. A tu z kolei jest mniejszy znak. Może to być mniejsza maszyna, ale z zapisu wynika, że nie służyła do przewożenia Balbiny. Podobna jest do tej, na której Balbina jeździła w cyrku, czyli…
– Ma pan na myśli motor? – spytała dziennikarka i dodała: – Żużel to motor.
– Sama zaczyna pani odczytywać? – spytał doktor, ale dziennikarka tylko wzruszyła ramionami. Doktor pokiwał głową i westchnął ciężko. Czuł, że mu nie wierzy. Dodał jednak, że na każde zawody Balbina była przywożona, by swoją obecnością wspierała drużynę. Jakby na potwierdzenie swoich słów pokazał kolejny znak: – Widzi pani? To oznacza okrąg. Podobny do areny cyrkowej, ale z zapisu wynika, że to raczej tor żużlowy, bo towarzyszą mu znaki tej małej maszyny…
– Co jeszcze pisała Balbina? – spytała dziennikarka, ale doktor wyczuł, że to właściwie już grzecznościowe pytanie.
– Wpisy dotyczące pobytu w schronisku w większości są o… jedzeniu. Nagle Balbina odkrywa, że jedzenie… jest przyjemne. Wnioskuję z tego, że wcześniej karmiono ją byle czym i jedzenie miało na celu zaspokojenie głodu. Prawdopodobnie dopiero w schronisku zaczęła się odżywiać tak, jak powinien się odżywiać niedźwiedź himalajski. Dostawała pomarańcze… – Doktor podsunął dziennikarce pod nos notatki i dodał: – Widzi pani ten znak? To pomarańcza. Ten z kolei oznacza, że musiała być zawsze przekrojona. To marchewka. To znak, że musiała być pokrojona na plasterki. To gruszka, to winogrono. Z rozmowy z jej opiekunką wiem, że uwielbiała gruszki i winogrona, i że kroiła jej pomarańcze na połówki, a marchewki na plasterki. Pani jednak teraz uzna, że tego Balbina nie napisała, a ja wiem o tym od jej opiekunki… Ona opowiadała, że Balbina, jedząc owoce, marszczyła z rozkoszy nos, szczególnie, gdy gruszka była bardzo soczysta, a winogrona słodkie. Według opowieści opiekunki niedźwiedzica umiała z niesamowitą precyzją, biorąc na pazur łapy gałązkę, zrywać wargami pojedyncze porzeczki. Kochała też jajka. Widzi pani ten znak? To jajko. Opiekunka mówiła, że Balbina z jajka wypijała środek, nigdy nie zjadła skorupki. Zawsze nadgryzała delikatnie skorupkę, a potem chłeptała zawartość.
– Pokaże mi pan tę tabliczkę? – spytała dziennikarka wyłączając dyktafon.
– Po co? Przecież nie wierzy pani, że to prawda. Przecież nie wierzy pani, że to prawdziwy pamiętnik Balbiny, który udało mi się odczytać. Obserwuję panią i widzę, jak pani początkowy entuzjazm zamienił się w zwątpienie. Ma pani mnie za wariata i kłamczucha. Szkoda. Policja jakoś uwierzyła. Spytała pani na samym początku, jak dokonałem tego odkrycia. Chodziło pani o handlarzy dzikimi zwierzętami, o tę międzynarodową szajkę, prawda? – Dziennikarka skinęła głową. – Naprawdę pomógł w tym pamiętnik Balbiny. Ona na kamieniu opisała nie tylko swoje życie, ale i zwierzęta, które wraz z nią były zamknięte, gdy opuściła cyrk. Siedziała w piwnicy podzielonej na boksy. Wraz z nią siedziały inne stworzenia, bardzo rzadkie i chronione konwencją genewską. Gdy tylko odczytałem, co to za gatunki, zawiadomiłem policję. Zareagowali tak jak pani, ale zaproponowałem, by przepytali milionera, tego od żużla, od kogo kupił Balbinę i powiedzieli mu, by dla własnego dobra mówił prawdę, bo i tak mają już zeznania świadka.
– Świadka?
– Miałem na myśli Balbinę.
– Przecież już nie żyła.
– Ale jej zeznania są spisane na kamieniu… Policjanci nie byli przekonani, ale… założyliśmy się…
– O co?
– To sekret. Ale, jak pani widzi, wygrałem! Zresztą pomogłem im potem w przesłuchiwaniu świadków. Fakt, że na mowie zwierząt znam się jak nikt inny na świecie, był bardzo pomocny. Teraz śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Nie wierzy pani?
Dziennikarka w milczeniu wstała z krzesła i ruszyła w stronę wyjścia. Była już w drzwiach gabinetu, kiedy odwróciła się do doktora Stubbinsa i – popatrzywszy na niego z wyrzutem – odezwała się:
– Mógł pan powiedzieć, że nie chce pan ze mną rozmawiać. Że nie ma pan czasu. A pan postanowił sobie zakpić… Tak się nie robi. Przykro mi.
I nie poczekawszy na reakcję doktora, wyszła bez pożegnania. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Jan Stubbins otworzył szafkę w biurku i wyjął z niej niewielki kawałek gliny, przypominający kamień.
– Jeszcze trzy linijki i dowiem się, czy spodziewałaś się śmierci, Balbino – szepnął do siebie. Gliniany kamień powoli odkrywał swoje tajemnice.
Jeśli podoba Ci się to opowiadanie, wyraź to datkiem dla Schroniska.
Wpłać datekTen tekst zebrał dotychczas na rzecz schroniska: 40 zł
Komentarze 1