Reksio
Inspiracją do opowieści Anny Onichimowskiej pt.: „Reksio” był pies Reks. Zwierzak znalazł pod koniec życia swój dom, gdzie odszedł w 2020 roku.
Przeczytajcie, co o Reksiu napisał wolontariusz Mirek, który jest jego opiekunem.
Reksio – urodzony około 2012 roku owczarek niemiecki. Zanim trafił do schroniska, mieszkał w stajni z końmi w miejscowości koło Bydgoszczy. Jego domem była rozwalająca się buda, w której praktycznie się nie mieścił. Inspektorzy Fundacji Viva! odbierali tam trzy konie (jeden w adopcji, drugi nie żyje, trzeci nadal w schronisku), zobaczyli przez przypadek zaniedbanego psa i padła szybka decyzja – bierzemy. Reksio trafił do schroniska w złym stanie: rozpadające się guzy, łojotok, pchły czy krew w kale. Przyjechał do nas na wiosnę 2017 roku i od razu trafił do lekarzy, którzy mu pomogli. Nabrał tyle sił, że wolontariusze nie chcieli go wyprowadzać, bo jest duży (40 kg) i strasznie ciągnął na smyczy i niejedna osoba lądowała twarzą w błocie. Zdarzył się też incydent ugryzienia, ale to tak odruchowo, bo Reksio jest bardzo przyjaźnie nastawiony do ludzi.
Sam trafiłem do niego na szkoleniu psiego wolontariatu. Jego opiekunką była wtedy wolontariuszka Olimpia. Ten spacer od razu okazał się strzałem w dziesiątkę. Coś zaiskrzyło i tak spacerujemy co tydzień. Zostałem jego wolo-opiekunem Mirkiem. Czekamy obaj na te nasze chwile. Po takim czasie Reksio stał się z „Burka z łańcucha” psem spacerowym, towarzyskim, przyjacielskim, miziastym pieszczochem. Teraz z psa ciągnącego stał się psem spacerowym. W schronisku przyjaźnie nastawiony do wszystkich ludzi i myślę, że wszyscy też go lubią. Musi się z każdym przywitać. Co do relacji z innymi psami – jest również bardzo spokojny i opanowany. Nie wyrywa się do nich, nie jest agresywny. Chętnie ze wszystkimi się obwąchuje. Niedługo czeka go kolejny dobry etap w jego życiu. Postanowiłem Reksia wziąć na Dom Tymczasowy, by już w lepszych warunkach czekał na swój dom i swojego nowego człowieka.
T
en nowy dom to chyba mój prezent na urodziny. Z drzew sypią się liście, zupełnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy otworzyłem oczy.
Urodziłem się w lesie. Mamę pamiętam jak przez mgłę. Była dużą silną wilczycą, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widziałem. Ale może każdemu jego mama wydaje się najpiękniejsza na świecie.
Z tych pierwszych miesięcy, zanim przyszedł mróz, najlepiej pamiętam jamę pod konarami dębu, gdzie spaliśmy, ciepły jęzor mamy i smak jej mleka. No i jeszcze siostrę. Nie wiem, co się z nią stało. Z mamą zresztą też nie.
To wszystko moja wina. Zawsze byłem ciekawski i to mnie zgubiło.
Podczas gdy mama wybrała się na polowanie, ruszyłem na małą wycieczkę. Niespodziewanie znalazłem się na dróżce, którą wracały dzieciaki ze szkoły.
– Zobacz, Małgosia, jaki fajny szczeniak! – usłyszałem głos chłopca i już po chwili poszybowałem do góry.
– Pewnie się zgubił – powiedziała dziewczynka. – Weźmiemy cię do domu – Podrapała mnie za uszami. – Trzymaj go mocno, Stasiu!
Gdybym wtedy wiedział, co mnie czeka, na pewno udałoby mi się wyrwać i uciec. Ale te dzieci były takie miłe! Ich mama też.
Tylko pan domu chyba mnie nie lubił. Zresztą nie lubił nikogo. Był głośny, wrzaskliwy i niesympatyczny. Wszyscy się go bali i schodzili mu z drogi.
– Miejsce psa jest na dworze! – krzyczał, ilekroć mnie zobaczył w pokoju dzieci. – Wynocha! – I lądowałem na podwórku, bez względu na pogodę.
Zaprzyjaźniłem się z kotem Lulkiem i końmi: Pumą, Rudym i Guciem. Kiedy pan wpadał w szał, czasem chowałem się w stajni. Zdarzało mi się spać wtulonym w Gucia. Gucio jest kucem o długiej sierści, na którym jeździł Stasio. Kiedyś chłopiec spadł i złamał rękę. Od tej pory Gucio jest bezrobotny, jak sam o sobie mówi.
Raz – po jakiejś domowej awanturze – przelazłem pod płotem i pobiegłem do lasu. Chciałem odszukać mamę i siostrę, ale mi się nie udało, więc w końcu wróciłem.
To Małgosia nazwała mnie „Reksiem”. I za nią chyba potem tęskniłem najbardziej. Za Stasiem też, ale to ona najczulej się mną opiekowała.
To się zdarzyło wczesną wiosną. Pan krzyczał głośniej niż zwykle, a potem wyrzucił przez okno krzesło i gdzieś pobiegł. Wówczas pani spakowała szybko torbę, wzięła dzieci i też pobiegła. Tyle, że on wrócił, a oni nie. Sąsiedzi mówili, że pojechali do miasta, do babci. I że tam mieszkają. Gdyby mnie też zabrali, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale pewnie nie mieli czasu. Ani głowy. Zresztą, gdyby zabrali mnie, powinni też Lulka i konie, a może nawet kaczki i kury?
Nie mogłem już liczyć na pełną miskę, więc zacząłem polować. Dla Lulka to nie nowina – zawsze polował na myszy i inne gryzonie, świetnie radził też sobie z ptakami. Moją pierwszą zdobyczą była kura sąsiadów. Do naszych miałem stosunek koleżeński, a trudno mimo głodu zjadać koleżankę z podwórka!
Przy polowaniu na kolejną zdobycz zostałem przyłapany na gorącym uczynku.
– Przeklęty kundel! – wściekał się pan.
Dostałem takie lanie, że na samo wspomnienie cierpnie mi skóra. A zaraz potem wylądowałem przyczepiony na łańcuchu, w budzie. I wtedy zaczął się mój największy koszmar. Wyobrażacie sobie świat ograniczony do długości łańcucha? Przeciekającą budę z nigdy nie zmienianym sianem i wiecznie puste brudne miski? Wtedy sprawdziło mi się przysłowie, że prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie. Bo to kot Lulek kilkakrotnie ratował mnie od głodowej śmierci, przynosząc a to upolowanego wróbla, a to mysz.
Pewnego dnia pojawiła się nowa pani. Nie była taka miła jak poprzednia, ale gdyby nie ona, nawet dary Lulka nie uratowałyby mnie od śmierci z głodu. Być może zwróciłem na siebie jej uwagę, podnosząc w nocy alarm, gdy do kurnika zakradł się lis. Tak czy owak, uznała widać, że jestem do czegoś potrzebny, a moja miska nie świeciła już pustkami.
Strasznie dokuczały mi pchły. Drapałem się bez przerwy, do krwi. Próbowałem się iskać, ale ich wciąż przybywało. Nawet kaczki wyśmiewały się ze mnie, przezywając „pchlarzem”.
I tak minął kolejny rok. Wiedziałem od Lulka, że w stajni nie dzieje się najlepiej. Widywałem czasem Gucia i Pumę wyprowadzanych na pastwisko, Rudy podobno chorował i nawet nie miał ochoty się ruszać.
Czasem dostawałem szału. Robiłem wszystko, aby przegryźć łańcuch albo się urwać. Walczyłem tak zajadle, aż cała buda trzęsła się w posadach. Kiedyś pan przyleciał do mnie z pasem. Próbowałem skoczyć mu do gardła, ale nic z tego, może łańcuch był za krótki, a może on cofnął się w ostatnim momencie.
Ta druga pani też odeszła. I wtedy zacząłem czekać już na śmierć.
Wybawienie przyszło tak nieoczekiwanie, że długo nie mogłem w nie uwierzyć. Wietrzyłem podstęp. Nie ufałem nikomu.
Zabrano najpierw konie, a potem mnie. Zanim jednak to nastąpiło, widziałem obce samochody – najpierw przyjechał osobowy, potem z przyczepą, do przewozu koni. Obcy ludzie dyskutowali o czymś zawzięcie z gospodarzem. Myślałem, że z nim się nie da wygrać, ale widocznie byli od niego silniejsi.
– Nie bój się, piesku… – głos dziewczyny, która zbliżała się do mojej budy był łagodny, jednak warknąłem ostrzegawczo, demonstrując kły. – Chcemy ci pomóc, nie utrudniaj… – przekonywała.
Gdybym był silniejszy, nigdy bym nie pozwolił założyć sobie kagańca. Dostałem jakiś zastrzyk. Gdy się obudziłem, byłem w zupełnie innym miejscu. Po raz pierwszy od dawna nic mnie nie gryzło! Byłem czysty, w wielu miejscach miałem wygoloną sierść, opatrunki i bandaże.
Na mojej szyi nie wisiał już łańcuch, zamiast niego opasywała ją obroża. Nie byłem jednak wolny, leżałem w zamkniętej zagrodzie, obok mojej nowej budy. W porównaniu z poprzednią wydała mi się pałacem! Obok widziałem kolejne zagrody.
Z trudem się dźwignąłem, wciąż byłem oszołomiony i rozespany. Przede mną stała miska z wodą, a obok – druga, z jakimiś apetycznie pachnącymi kulkami. Nigdy czegoś takiego nie jadłem, ale było bardzo smaczne!
– Cześć, nowy! – usłyszałem warknięcie.
Za siatką obok merdała do mnie ogonem niewielka suczka w łaty.
– Mam na imię Zyta, a ty? – spytała.
– Reksio – odpowiedziałem niechętnie. Z czego ona się tak cieszy? Wciąż nie widziałem powodu do radości.
– Byłeś w gorszym stanie ode mnie, kiedy tu trafiłam. Mnie po prostu wywalono z samochodu. Moi państwo wyjeżdżali na wakacje i uznali, że jestem im niepotrzebna. Biegłam wzdłuż szosy, w nadziei, że ich dogonię. Po kilku dniach jakiś pan przywiózł mnie tutaj – opowiadała Zyta.
– Tutaj, czyli gdzie? – spytałem.
– Jesteśmy w schronisku dla zwierząt, w Korabiewicach. Tu zawsze masz co jeść i nikt cię stąd nie wyrzuci. A szczęśliwcy znajdują nawet nowy dom.
Nie chcę nowego domu, pomyślałem wówczas. Przypomniał mi się mój poprzedni właściciel i za ciasna śmierdząca buda. No i łańcuch. Pomyślałem o koniach. Ciekawe, co z nimi?
– Są tu również konie? – przyjrzałem się nowej koleżance.
– Pewnie. Są też koty, kozy, a nawet świnie.
Dalszą rozmowę przerwała nam wizyta. W drzwiach mojej zagrody stanął chłopak w czerwonej koszulce. Cofnąłem się na jego widok w najdalszy kąt.
– No nie wygłupiaj się – powiedział przyjaźnie. – Mam na imię Kuba. Pójdziemy na spacer, zgoda?
Od tak dawna nie chodziłem, że plątały mi się łapy. Zresztą, na smyczy nie chodziłem nigdy w życiu! Sczepienie z próbującym utrzymać mnie człowiekiem przypomniało mi natychmiast znienawidzony łańcuch, z którego na próżno próbowałem się uwolnić. Mimo wyczerpania, byłem silny i ostatecznie to nie Kuba wyprowadził mnie na spacer, a ja jego. Ciągnąłem go tak, że biegł za mną! Zatrzymałem się dopiero przy pastwisku, na widok moich przyjaciół ze wsi. Gucio! Puma! – szczeknąłem, a klacz z kucykiem zbliżyli się wolno. Puma utykała, z zabandażowanym kopytkiem, Gucio miał opatrunek na boku.
– A Rudy? – spytałem.
Zwiesili tylko smutno łby w odpowiedzi.
– Wracamy… – Kuba szarpnął smyczkę.
– Zaraz! – warknąłem ostrzegawczo. – Daj mi pogadać!
Bardzo długo spacery ze mną musiały być utrapieniem dla nowych opiekunów, którzy zresztą wciąż się zmieniali.
– Jak przestaniesz tak się zachowywać, wszystkim wyjdzie to na dobre – mądrzyła się Zyta, którą zawsze wyprowadzała ta sama pani.
Starałem się, ale pragnienie wolności i swobodnego biegania było tak silne, że zupełnie nie mogłem przyzwyczaić się do smyczy. Raz pociągnąłem jedną dziewczynę tak mocno, aż wylądowała twarzą w błocie. Przepraszałem ją potem, ale chyba i tak obraziła się na mnie, bo więcej już jej nie zobaczyłem.
I może trwałoby tak nie wiadomo jak długo, gdyby nie Mirek.
Zjawił się pewnego dnia, poklepał mnie po grzbiecie i powiedział, że jestem pięknym wilczurem. I że chciałby, abyśmy się zaprzyjaźnili. Rozmawiał ze mną dużo, tłumaczył, o co chodzi z tą smyczką, aż nauczyłem się chodzić nie tylko na smyczy, a nawet przy jego nodze, bez niej. I wcale nie miałem ochoty uciekać, bo niby dokąd?
Każdego dnia czekałem na te nasze spacery z biciem serca, bojąc się, że kiedyś Mirek nie przyjdzie. I kiedy ten dzień nadszedł i zamiast niego pojawiła się w mojej zagrodzie dziewczyna o króciutkich włosach, odmówiłem wyjścia na spacer.
– Mirek wróci, jak tylko wyzdrowieje – tłumaczyła mi, ale wcale nie chciałem jej słuchać.
I kontynuowałem swój strajk, aż usłyszałem znajome kroki.
– Nareszcie jesteś! – na powitanie podskoczyłem, liżąc go po nosie.
– Też za tobą tęskniłem – przyznał poważnie i westchnął.
Poszliśmy odwiedzić konie. Dawno już nie byliśmy w tamtych okolicach. Tym razem ze znajomych był tylko kuc Gucio.
– Gdzie Puma? – szczeknąłem niespokojnie.
– Adoptowana – zarżał. – Może mnie też ktoś, kiedyś… – Potrząsnął długą grzywą.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę, a Mirek drapał mnie za uszami. Zupełnie jak kiedyś, dawno, dawno temu Stasio. Przytuliłem się do niego, a on przykucnął naprzeciwko mnie.
– Wezmę cię na razie do siebie, na Dom Tymczasowy. Tak się to nazywa. Nie mogę cię adoptować, ale może znajdę ci nowego pana. Albo panią… Mam wielu fajnych znajomych.
I teraz mieszkam u Mirka. Może mnie na tyle pokocha, że już nie będzie wyobrażał sobie beze mnie życia i wszelkie przeszkody będą nieistotne? Wolę się tym na razie nie martwić – na razie jest wspaniale i niech tak będzie jak najdłużej!
Jeśli podoba Ci się to opowiadanie, wyraź to datkiem dla Schroniska.
Wpłać datekTen tekst zebrał dotychczas na rzecz schroniska: 138 zł