Wolontariat w Korabkach
Ten tekst jest nieco inny. Dotyczy przede wszystkim ludzi, bo bez nich Korabek by nie było. Zwierzęta są dla nas najważniejsze, ale bez zaangażowania ludzi, nie mogłyby przetrwać.
Przeczytajcie opowieść osób, które rodzinnie zaangażowały się w wolontariat. Może i Was zachęci to do działań.
Czekamy też na tekst pracowników o pracownikach:)
Każdy wolontariusz mógłby opowiedzieć swoją własną historię, dlaczego „robi” dla Korabek. Tu dwie relacje:
Jeśli chcesz zostać wolontariuszem, zobacz, co możesz dla nas robić.
KAŚKA
Bałam się pierwszej wizyty w schronisku.
Pierwszej… we wrześniu 2012 roku.
Szybko z mamą zdecydowałyśmy, że pojedziemy, ale potem ta myśl przywoływała lęki. Bałam się, że gdy zobaczę te biedne, psie (i nie tylko) mordki, to usiądę tam na środku i się zapłaczę. Z drugiej strony, jeśli z tego powodu nie pojadę, to tak jakbym się poddała. Wiedziałam, że początkiem tej drogi będzie walka z samą sobą o zapanowanie nad emocjami.
W naszej pierwszej „ekipie” jadącej do schroniska byłam ja, mój mąż Jasiek i moja mama Ola oraz pokaźna ilość podarunków dla schroniskowych podopiecznych. Odnalezienie schroniska nie było łatwe, ale – dzięki wskazówkom udzielonym przez jedną z młodszych mieszkanek miejscowości Korabiewice – udało się dojechać. Zatrzymaliśmy się pod bramą. Serce waliło mi jak młotem.
Ponieważ byliśmy wcześniej uprzedzeni, czekaliśmy grzecznie pod bramą, aż wyjdzie po nas Małgosia. Podczas zapoznania i powitań oraz przy okazji pokonywania bram powstało lekkie zamieszanie, które pozwoliło mi zapomnieć o wszelkich moich wcześniejszych obawach. Gosia zajęła się nami fantastycznie. Oprowadziła nas po całym schronisku, pokazała wszystkie zakamarki i przedstawiła podopiecznych. No i dramatyczną przeszłość tego miejsca.
Nie zobaczyłam tu widoków, których się bałam. Zwierzęta były w różnej kondycji, co można sobie wyobrazić, wspominając ich niedawną historię. Były zadbane, nie były wygłodniałe, bo po przywiezione przez nas smakołyki sięgały z lekkim zastanowieniem, a już na pewno nie łapczywie. Boksy, w których psy nie leżały wprost na gołym betonie jak w większości schronisk, sprawiały wrażenie większej naturalności, wydawały się bardziej przyjazne dla lokatorów. Potem dowiedzieliśmy się, że tak urządzone boksy wiążą się także z różnymi problemami.
Wtedy też Małgosia poznała nas z kilkoma wolontariuszami i pracownikami schroniska, oprowadziła po lecznicy, opowiedziała o problemach, potrzebach i dążeniach schroniska.
Podczas tej wizyty poznaliśmy również osobiście psiaki, które wcześniej adoptowaliśmy wirtualnie: Polę – ówczesną wirtualną podopieczną mojej mamy, Deksa – podopiecznego mojej babci oraz – wtedy jeszcze strachliwą Ciri – moją podopieczną. Oboje znaleźli dobre domy, a Ciri z kompletnego dzikusa stała się modelką niezrównanie pozującą do zdjęć.
Pola, Deks oraz kilka innych zwierzaków zostało przez nas wyspacerowane, wyprzytulane i wygłaskane. Wtedy zdałam sobie sprawę, jak wiele dla tych zwierząt znaczą proste dla nas gesty i zwyczajny dotyk. Jak ważne jest po prostu przebywanie z nimi, zwykły spacer.
Zachwycił nas ogrom przestrzeni, widok koni, które spacerują swobodnie na łące. Wiatr rozwiewa im grzywy, kiedy spokojnie skubią trawę, a ty, spacerując z którymś podopiecznym, masz wrażenie sielskości i łatwo jest wtedy zapomnieć, jaka jest rzeczywistość.
Mój lęk całkowicie minął. Zdałam sobie sprawę, że tu nie potrzeba łez i załamywania rąk. Tu trzeba pomocy. Takiej, na jaką możemy sobie pozwolić, na jaką pozwoli nam czas, jaką uda nam się wygospodarować.
Ta pierwsza wizyta była dla mnie bardzo ważna. Przestałam się bać, podobało mi się, że w prosty i przyjemny sposób można pomóc.
Na kolejne wizyty w schronisku dołączył do nas mój tata Jurek, potem również moja babcia Zosia. Oboje poznali wtedy swoich podopiecznych. Tata – psisko o imieniu Słońce i Żyrafę – nową podopieczną mamy, a babcia Deksa i Diunę.
Z czasem dołączył do nas WoloJaś – nasz syn, którego obecność często pozwalała ocenić, jak psiaki reagują na mniejszą wersję człowieka ;).
Po jakimś czasie Żyrafa ostatecznie została przez nas adoptowana. Była z nami prawie rok i kiedy spokojnie odeszła na swoim domowym posłaniu, wiedzieliśmy, że ten rok był dobry dla niej, a dla nas bardzo ważny i pouczający.
Potem adoptowaliśmy z Korabiewic Dżimę (kiedyś Merylin), która podrzucona do schroniska z rodzeństwem w kartonie jako niechciany szczeniak skradła nasze serca. Ostatnio adoptowaliśmy też z Korabiewic małego, czarnego pieska, w którym podczas dnia otwartego w Korabiewicach zakochał się nasz syn – WoloJaś i nadał mu wtedy imię Hiro, które już z nim zostało w naszej rodzinie.
Zaczęliśmy uczestniczyć w różnych pracach schroniskowych. Mojej mamie udało się znaleźć stały dom dla Poli, która od tej pory nazywała się Lara, a jeden z jej współdomowników – dziewięcioletni chłopiec – uwielbiał ją bezgranicznie i znajdował w niej powiernika dziecięcych tajemnic. Lara okazała się dobrym lekiem na dziecięcą depresję. Doczekała swojej wycieczki za Tęczowy Most w domu ze swoją rodziną, kochana, zaopiekowana i szczęśliwa.
Pobyty w korabiewickim schronisku pozwalają mi naładować akumulatory. Dla mnie to jest trochę magiczne miejsce. Wiem, że tu nie spotkam złych ludzi, że dobra energia, jaka się tu kumuluje, może góry przenosić, że ja wracam stamtąd trochę inna. Dla mnie ogromnie ważne jest to, że wraca mi wtedy wiara w ludzi, bo ci, których tam spotykam, są jasnymi, dobrymi istotami. Te korabiewickie weekendy bardzo mnie dystansują do codzienności i pozwalają mi widzieć ją inaczej.
Żadna z chwil oddanych temu miejscu nie jest chwilą straconą. One podwajają swoją wartość. Problem jest jeden… nie wiem, czy więcej jesteśmy w stanie dać my – zwierzętom, czy jednak one – nam.
Tu się nauczyłam: żeby dawać, samemu nie trzeba mieć wiele…
Z czasem nasza „praca” dla Korabek ewoluowała. Coraz więcej wiemy, umiemy, rozumiemy.
Ostatnio angażujemy się w naszą grupę „Manufaktura Korabki”, która tworzy rękodzieła na bazarkach, licytacjach internetowych oraz imprezach, takich jak dni otwarte, festyny, festiwale, bazary tematyczne itp.
Często uczestniczymy w organizowaniu dni otwartych w schronisku i stoisk na imprezach pozaschroniskowych.
Pomagać można na tak wiele sposobów, że wystarczą tylko dobre chęci, a tych nam nie brakuje.
Przez te lata wiele się działo, czasem zmieniali się ludzie, wielu zwierzakom udało się znaleźć domy, dla niektórych niestety było za późno, doszło wiele nowych, zawsze w potrzebie pomocy, często potrzeby leczenia, ale jedno zostało niezmienne, to nasze poczucie, że musimy pomagać. Jak nie my, to kto? Pomagać, bo potrzebujących jest tak wielu, bo choć nie uzdrowimy całego świata, to dobry i ten kawałek, bo dla każdego potrzebującego zwierzaka ta pomoc zmienia cały Jego świat.
OLA i JUREK
Początek naszych kontaktów z korabiewickim azylem już poznaliście z opisu Kasi. Załączę zatem kilka naszych wrażeń i refleksji.
O potrzebie pomocy dla korabiewickich zwierzaków dowiedzieliśmy się z listu od Vivy, w połowie ubiegłego roku. Po czerwcowej wizycie postanowiliśmy pomóc, rozpoczynając od lipca adopcję wirtualną.
Zwierzaki wybraliśmy z Kasią losowo, nie znając ich wówczas.
Okazało się, że moja podopieczna, wtedy zwana Polą, wymagała leczenia i specjalistycznej karmy, zatem przy pomocy ludzi dobrej woli udało się zorganizować dobrą karmę w dobrej cenie. Zbliżała się jednak pora jesienno-zimowa, która dla starszawej schorowanej suni była dużym zagrożeniem. Obiecaliśmy sobie i Poli, że przed zimą będzie miała prawdziwy dom i troskliwą rodzinę. Szczęśliwie udało się! Dom, opiekę, troskę i uczucie dała Poli (później zwanej Larą) moja cioteczna siostra Ania, jej mama i syn. My pomagaliśmy w organizowaniu pomocy medycznej i dostarczaniu specjalistycznej karmy i „wzmacniaczy” – suplementów diety, zgodnych z zaleceniami medycznymi.
Skoro Lara zabezpieczona, postanowiliśmy zaadoptować następne zwierzaki.
Z Żyrafą zapoznała nas Gosia i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Subtelna sunia bała się wyjść z boksu. Tuliła się do nóg Jurka. Zachęcana głaskaniem, czułymi słówkami i kawałeczkami parówki dała się przekonać do spaceru. Z czasem zaczęła wychodzić na spacery bez problemu. W międzyczasie przebywała pod czasową opieką Fundacji Wzajemnie Pomocni. Po wizycie w tej fundacji zaczęliśmy intensywniej szukać dla Żyrafki domu z uwagi na jej kiepski stan. Ostatecznie Żyrafa została adoptowana przez Kasię i intensywnie przez nas leczona na ostre zapalenie trzustki. Szczęśliwie udało się ją z tego stanu wyprowadzić. Dożyła swych dni, zasypiając na własnym posłaniu uszytym przez Kasię, jej ukochaną opiekunkę.
Podopieczny Jurka, młody owczarek Słońce, niezmiennie tryskał witalnością i dobrym nastrojem, zużywając swoją i naszą energię na spacerach. Słońce został adoptowany i pod zmienionym imieniem zamieszkał w północnej części Polski.
Podczas jednej z wizyt poznaliśmy bliżej czworo owczarkowatych psiaków: Ursę, Kanię, Salmę i Lupo. Razem z Gosią podjęliśmy próbę wyprowadzenia tego towarzystwa na ich pierwszy spacer. Nie było łatwo, ale determinacja Gosi i nasze „kibicowanie” pozwoliły na osiągnięcie sukcesu. Kolejne nasze odwiedziny i wspólne spacery nie stwarzały już takich problemów, choć Ursa i Lupus, ze względu na problem ze stawem łokciowym i osłabienie prawdopodobnie przez zarobaczenie i wieloletnie zaniedbania, mieli trochę trudniej.
„Owczarki” zostały naszymi podopiecznymi wirtualnymi i wszystkie, z wyjątkiem mojej ukochanej Ursy, znalazły dobre i bardzo dobre domy. Ursie nie zdążyliśmy znaleźć domu. Odeszła w schroniskowym boksie, lecz żyje w naszych sercach, naszej pamięci i zachowanych zdjęciach.
Podczas jednej z wizyt, dzięki przywiezieniu dużej ilości parówek, mogliśmy na polecenie Agaty, ówczesnej kierowniczki schroniska, przy udziale Gosi, przeprowadzić odrobaczanie zwierzaków. Trzeba przyznać, że było to spore wyzwanie, bo jedne zwierzaki miały chęć na potrójną porcję leku w parówce, a inne za nic nie dały się namówić na ich przyjęcie. Nie wiem jak długo trwały nasze wizyty w boksach, bo czas nam jakoś szybko mijał, ale udało się podać leki większości psiaków, a było ich wówczas ponad 500.
Trochę potem trzeba było podleczyć nasze palce, ale i tak się opłacało!
W czasie tych kilku lat wiele psów było naszymi „ulubieńcami”, ale wśród nich kilka szczególnie wspominamy. Jednym z nich był niewidomy Ares, szczególnie „dopieszczany” przez Jurka, czy Migdał, który stracił wzrok po babeszjozie. Obaj znaleźli domy.
Często wspominamy Śmieszka, Nefi (znalazły dom), Pirata i inne psiaki z tzw. starych Korabiewic. Szczególnie jednak wspominam Ursę i Diunę. Diuna, starsza sunia, wielki kudłacz, którego początkowo nawet pracownicy się bali, okazała się przyjaznym, zrównoważonym stworzeniem. Od pierwszego naszego kontaktu nawiązała się nić przyjaźni, która powodowała, że często tylko dla Diuny przyjeżdżaliśmy do Korabek. Dzięki temu udało się pewnego razu na tym kudłaczu odkryć kleszcza, co przy szybkiej reakcji pozwoliło na uratowanie Diunki. Wiek i wcześniejsze warunki jednak zrobiły swoje i Diunkę dopadły różne choróbska. Dramatyczne poszukiwania domu dla schorowanej seniorki w rozmiarze XXL nie były rzeczą łatwą, ale ostatecznie się udało i Diuna zamieszkała na Śląsku, przeżywając ostatnie chwile w rodzinnym cieple i pod dobrą opieką.
Żaden wysiłek, ubrudzone ubranie, mokre nogi nie był w stanie nas zniechęcić, bo przecież nie idą na marne, bo dają satysfakcję, bo są potrzebne.
Dla nas wyjazdy do Korabiewic są, podobnie jak dla Kasi, ładowaniem akumulatorów. Choć jest to wysiłek (bo w naszym wieku zdrowie nie zawsze dopisuje), ale daje poczucie zrobienia czegoś dobrego. Też czasem się zastanawiamy, czy więcej dajemy, czy bierzemy w kontaktach ze zwierzakami i ludźmi, których tam spotkaliśmy. Można powiedzieć, że choć w zasadzie niewiele się znamy, różnimy się wiekiem czy wykonywanymi zawodami, to jednak jesteśmy jak starzy dobrzy znajomi. Tak było po poznaniu osób, które dane nam było tam spotkać.
Skłonność do pomocy to choroba zakaźna (całe szczęście). Wiele osób, choć nie może brać czynnego udziału w wizytach, niezbyt trudno jest namówić na udział w zbiórkach, do poszukiwania możliwości dobrych zakupów dla zwierzaków czy innych działań na rzecz zwierzaków. Żal tylko, że nie zawsze można więcej. Bo czasu nie zawsze wystarczy, bo nie można ze wszystkimi zwierzakami wyjść na spacer, wygłaskać, przytulić. Ale nawet wtedy, gdy nie da się wygospodarować czasu na wizytę, można i trzeba znajdować inne sposoby pomocy. Organizować pomoc innych, zebrać lub wykonać „fanty” na aukcje i bazarki, szukać dojścia do dobrych źródeł zaopatrzenia czy propagować ideę pomocy.
Czasem pytają nas, po co to robimy.
Bo taką mamy potrzebę, bo taka jest potrzeba, bo to ma sens, bo widać rezultaty i nawet nasza sunia Jaga to rozumie i nie robi „focha”, choć pachniemy zwierzakami po powrocie ze schroniska. Może dlatego, że tłumaczymy jej, dokąd jedziemy i ile miała szczęścia jej matka Kropka, którą ciężarną, błąkającą się przywieźliśmy Babci Zosi, gdzie już została, a my i nasi znajomi przygarnęliśmy jej dzieci.
Jagusia, tak jak jej bracia, mimo sporej domieszki genów psów bojowych, jest ogólnie przyjaźnie nastawiona do zwierząt, w tym kotów. Nawet jednego kilkutygodniowego kociego przybłędę zaadoptowała. Dziś kot Iwo towarzyszy Jurkowi i Jadze w pobytach na wsi świętokrzyskiej, zimą mieszkając u Kasi, kiedyś z Żyrafą, dziś z adoptowaną Dżimą i ostatnio adoptowanym Hiro, oczywiście z Korabek.
Dziś naszym którymś z kolei wirtualnym podopiecznym jest Strażak znaleziony przez strażaków w lesie, ale to już temat na inną historię.
Strażak uczy się nowego życia i czeka na prawdziwy, kochający dom. Poznajcie Strażaka, pokochajcie i zabierzcie do domu!
BABCIA ZOSIA
Wiosną 2012 roku przyszedł list, a w nim ulotka „te psiaki czekają na Twoją pomoc i serce”, obok zdjęcia psich mordek z wyrazem oczekiwania na ciepłe słowo, a może na głaszczącą rękę. Dalej była prośba o jakąkolwiek pomoc dla schroniska w Korabiewicach, a może o wirtualną adopcję zwierzaka. To tylko 50 złotych. Całe życie mam psa i wiem, że na zapewnienie mu godnego życia potrzeba więcej. Bez namysłu zaadoptowałam dwa psy – Deksa i Diunę. Chciałam je jednak zobaczyć naprawdę, pogłaskać, przytulić, ale bałam się pojechać do schroniska. Bałam się spojrzeć w te biedne, pozamykane w klatki i wyczekujące na cokolwiek, smutne oczy. Widziałam kiedyś takie schronisko w latach 70. Jednak potrzeba zobaczenia moich podopiecznych wzięła górę. Razem z córką, zięciem i wnuczką, którzy też mają adoptowane wirtualnie psy, pojechaliśmy do schroniska. Po drodze zabraliśmy panią Małgosię. W samochodzie słyszałam, jak rozmawiali na temat poszczególnych zwierzaków, potrzeb schroniska oraz ich osiągnięć. Nie byłam pewna, co zobaczę w schronisku.
Stanęliśmy przed bramą, którą otworzyła pani Małgosia, a mnie serce waliło jak młotem. Wjechaliśmy do środka. Co zobaczyłam? Długie rzędy dużych, przestronnych boksów ogrodzonych siatką. W każdym po dwie lub trzy budy, a w boksach biegające i ujadające z radością na widok ludzi psy. Duże miski na wodę i na jedzenie, dalej mały domek z prowizorycznie osłoniętym gankiem. Pod nim stojące stare kanapy z kocami i śpiworami, na nich leżące lub siedzące psy, które powitały nas radośnie. Ten domek to schroniskowa lecznica, gdzie w razie potrzeby wykonywane są zabiegi i przeprowadzane leczenia. Stałam, patrzyłam i nie mogłam powiedzieć słowa.
Po prostu zaparło mi dech z wrażenia, że jednak można całą siłą woli i wielkiego serca niewielkiej grupy młodych ludzi pracujących społecznie, poświęcających swój czas tym doświadczonym przez los i niestety „ludzi” zwierzakom, dokonać wiele.
Najlepiej znaną mi osobą była pani Małgosia, będąca młodą, miłą i bardzo ciepłą osobą. Oprowadziła nas po całym schronisku, pokazała cały teren, zwierzaki, pasące się konie na wybiegu, a między nimi spacerujące dwa psy, które wolały być z końmi niż w boksach. To był Łan i Łąka.
Nie mogłam pojąć, jak wolontariusze mogą zapamiętać imiona każdego psa. Widziałam też, że te psy wcale nie są głodne. Była właśnie pora karmienia i muszę przyznać, że nie wszystkie rzucały się natychmiast do miski. Najwyraźniej miały pokarmu pod dostatkiem. Brakowało im jedynie bliskości ludzi i spaceru. Wyprowadziliśmy nasze podopieczne i kilka innych psów na spacer po olbrzymim wybiegu, ogrodzonym siatką i zadrzewionym, wyglądającym jak wiejska polana. Psy były szczęśliwe i my też. Żal mi było rozstawać się z każdym psem, a już na pewno z Deksem i Diuną.
Ponieważ Deksio został adoptowany przez bardzo miłych ludzi i został „warszawiakiem”, adoptowałam wirtualnie jego koleżankę z boksu Irę, mając nadzieję na dobry dom dla niej. Ira też znalazła dom. Potem były inne zwierzaki, między innymi Salma, jedna z „owczarków”.
Byłam pełna uznania dla tych wszystkich młodych wolontariuszy. Widać, że kochają te zwierzęta i poświęcają im wiele czasu. Jednak potrzebują wsparcia, sponsorów i ludzi dobrej woli, którzy im pomogą. Wesprą finansowo, dadzą swoje ręce do tej trudnej pracy. Pomogą znaleźć nowe domy dla tych zwierząt, sprzątać boksy, budować budy, naprawiać ogrodzenia, wyprowadzać psy na spacery. Organizować zbiórki potrzebnych w schronisku koców, ręczników, pościeli, środków medycznych, środków czystości. Znaleźć kogoś do wirtualnej adopcji.
Obiecałam, że będę pomagała tym ludziom i zwierzętom w każdy możliwy sposób.
Jeździliśmy w soboty lub niedziele do schroniska, by wyprowadzać jak najwięcej psów. Wówczas miałam 78 lat i biegałam z tymi psami z największą przyjemnością. Dziś zdrowie mi nie pozwala na fizyczną obecność w schronisku, ale miałam swoich kolejnych podopiecznych: Hazela i Selmę.
Nie wystarcza mi już sił fizycznych, ale sercem jestem cały czas z tymi zwierzakami i z ludźmi, którzy tyle dla nich robią. Nieustannie wspomagam schronisko, sprzedaję kalendarze, namawiam znajomych na pomoc, rozmawiam z nimi o sytuacji zwierząt, o tym, z czym wiąże się kupowanie zwierząt z pseudohodowli, że członków rodziny nie powinno się kupować. Sama wiele się na ten temat dowiedziałam i chętnie się tą wiedzą dzielę.
Chciałabym bardzo, żeby kiedyś to i inne schroniska były puste, żeby wszystkie te zwierzęta miały swój, prawdziwy, kochający dom.
Jeśli podoba Ci się to opowiadanie, wyraź to datkiem dla Schroniska.
Wpłać datekTen tekst zebrał dotychczas na rzecz schroniska: 57 zł
Dobrze powiedziane i napisane, szczególnie zwróciłam uwagę na to, że jak w większości przypadków- nowi ludzie obawiali się stereotypowego wyobrażenia schroniska. Warto przeczytać i Brawo cała Rodzino!