Liseł
Inspiracją do opowieści Moniki Staniszewskiej pt.: „Liseł” była historia psa Liseła.
Pracownik schroniska Kuba tak napisał o psiaku:
Czasem słyszymy o rzeczach, które nie mieszczą nam się w głowie, których zupełnie nie jesteśmy w stanie zrozumieć. W ekstremalnych przypadkach ciężko nam sobie nawet wyobrazić niektóre sytuacje, motywy, zachowania. Jednym z takich przypadków jest fragment przeszłości Liseła. Myślę, że można śmiało powiedzieć, że los, który go spotkał, mógłby zdefiniować całe zło świata, a nawet więcej: Liseła o mały włos nie byłoby już na tym świecie, a o jego istnieniu być może nikt – oprócz jego katów – by się nie dowiedział, gdyby nie postronne osoby, które zareagowały na ten dramat. Liseł topił się w jeziorze z kamieniem uwiązanym u szyi, a kilku pijanych ludzi rzucało w niego butelkami. Krótka historia – a zawiera w sobie tyle okrucieństwa, że wyważa „ramy” zła. Liseł przeżył i dzięki pracy i zaangażowaniu wolontariuszy jest psem, który śmiało może trafić do nowego domu. Domu, który wynagrodzi mu te przeżycia. Liseł ze względu na swoją przeszłość nie nadaje się do każdego domu, musi to być dom wyrozumiały, chętny do pracy z psiakiem, szanującym jego przestrzeń i historię. Dom nie szukający jedynie przytulaśnego misia, a chcący po prostu pomóc skrzywdzonemu psu. Liseł jest psem w typie owczarka, waży ok. 20 kg. Liseł pomimo tego, co przeżył, dzięki pracy wolontariuszy bardzo pragnie kontaktu z człowiekiem, jest psem aktywnym, z chęcią potowarzyszy na dłuższych spacerach – uwielbia je. W boksie nuda go przerasta, to widać jak odchodzi się od jego boksu:(Liseł to fantastyczny pies, który zasługuje na odmianę losu, na to, by ktoś wynagrodził mu jego przejścia.
Zdjęcia i filmiki z Lisełem znajdziesz tutaj.
Obecnie Liseł przebywa w tzw. domu tymczasowym. Więcje o tym tutaj: https://www.facebook.com/Przyjacielski-Lise%C5%82-szuka-domu-101320708439158/photos/pcb.134471531790742/134471361790759/
Jeśli chcesz zaadoptować Liseła lub innego zwierzaka, pamiętaj, że pierwszym krokiem jest zawsze wypełnienie ankiety adopcyjnej. Znajdziesz ją tu: Ankieta
Jeśli nie możesz adoptować zwierzaka do domu, weź pod uwagę możliwość adopcji wirtualnej. Więcej o tej formie pomocy tutaj.
Kiedy weszłam do kawiarni, Kinga już tam była. Siedziała przygarbiona, wciśnięta w kąt, przy najdalszym stoliku. W pierwszej chwili wcale jej nie poznałam. Dawna Kinga wybrałaby przecież miejsce przy oknie, żeby z uśmiechem patrzeć na barwny tłum pospiesznie przesuwający się tuż za kawiarnianą szybą. Albo przy barze, żeby beztrosko pogawędzić z barmanem.
Dawna Kinga była pogodną, towarzyską kobietą. Nie chowała się przed życiem. Odważna, otwarta, życzliwa. Tryskała energią i optymizmem. Lubiła kolorowe ubrania, ekscentryczne fryzury i ostry makijaż. Często się śmiała. Serdecznie i zaraźliwie. Żyła szybko, ale nie pospiesznie. Po prostu lubiła, kiedy dużo się działo. Na studiach zazdrościłam jej tej pasji życia. We wszystko, co robiła (a brała się za mnóstwo rzeczy), wkładała sto procent siebie – sto procent Kingi na każdych zajęciach, w każdym projekcie, na każdej imprezie. Kiedy się zakochała, to oczywiście też na sto procent, na szczęście z taką samą stuprocentową wzajemnością. Jakżeby inaczej. Właściwie wszyscy kochali Kingę. A ona wcale nie zgrywała gwiazdy. Po prostu taka była – zauważalna, intrygująca, wyjątkowa. Moja Kinga. Moja przyjaciółka. Wesoła, serdeczna, zawsze szczerze przejęta i zaangażowana, zawsze gotowa pomóc każdemu, nawet kosztem samej siebie. I tak się jakoś składało, że kiedy oddawała wszystko, dostawała jeszcze więcej. Zawsze tak było, odkąd pamiętam. Aż do teraz…
– Cześć, Kinguś – powiedziałam łagodnie. – Długo czekasz? Przepraszam za spóźnienie…
Kinga drgnęła. Podniosła na mnie duże smutne oczy. Zaczerwienione. Bez makijażu. Dostrzegłam w nich coś, czego nigdy tam nie było. Coś, co absolutnie nie pasowało do Kingi. Rezygnację. Zrobiło mi się żal, jakbym straciła coś cennego. Uśmiech Kingi. Jasny, dobry, krzepiący. Gdzie się podział?
– Jest aż tak źle? – zapytałam drżącym głosem. Czułam, że udziela mi się nastrój totalnej, obezwładniającej beznadziei.
– W poniedziałek myślałam, że wychodzimy na prostą. Ale znów go spłoszyłam… – Kinga wbiła wzrok w napoczęte ciastko. Zaczęła rozkruszać je widelczykiem. Milczałam, czekałam, aż zbierze siły, żeby mówić dalej.
Od miesiąca niemal codziennie gadałyśmy o tym przez telefon. Nie miałyśmy kiedy się spotkać, bo Kindze żal było każdej chwili spędzonej poza domem. Dziś pierwszy raz zdecydowała, że wyrwie się z domu sama. Chciała spotkać się w naszej ulubionej kawiarni, żeby choć przez godzinę było jak dawniej… Ale nic nie było jak dawniej. Inny stolik, inne ciastko, inna Kinga. Kinga matka. I nie-matka. Kinga, która adoptowała synka. Z wielkiej miłości, z niezmierzonej tęsknoty za dzieckiem, z niewysłowionego bólu po utracie szansy na narodziny własnego, gnana marzeniem swoim i Tomasza, wspólnym pragnieniem, aby poczuć to nieprawdopodobne szczęście tulenia w ramionach wspólnego dziecka.
W wyniku procedury adopcyjnej do Kingi i Tomasza miało trafić dwumiesięczne niemowlę, jednak biologiczna matka w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Zatrzymała dziecko. Ramiona Kingi pozostały puste.
Gdy tydzień później zaproponowano im czteroletniego chłopca, zgodzili się bez wahania. Psycholog uprzedzał, że nie będzie łatwo. Szymon wiele przeżył. Matka alkoholiczka zapominała dawać mu jeść, zapominała o jego potrzebach fizjologicznych, zapominała o jego istnieniu. Ojciec zazwyczaj w ogóle zapominał wracać do domu. Ale może to i lepiej, bo kiedy wracał…
Bity, głodny, niechciany. Szymon trafiał z rąk do rąk, od cioci do cioci. W końcu trafił do ośrodka. Tutaj zaproszono Kingę i Tomasza na pierwsze spotkanie z Szymonem. Potem na następne. Powoli uczyli się siebie. Zaskoczyło. Kinga wierzyła, że w domu będzie już tylko lepiej. Ale tak się nie stało. Szymon bał się wszystkiego. Nie chciał spać w swoim nowym, pięknym łóżeczku. Wolał na podłodze, najlepiej w kuchni. Bał się każdego głośniejszego dźwięku. Zamierał ze strachu, gdy słyszał na schodach kroki Tomasza wracającego z pracy. Gdy Kinga zaprosiła swoich rodziców, by poznali wnuczka, Szymon schował się w szafie. W ogóle często się tam chował.
– Wciąż sztywnieje, gdy biorę go na ręce. Prawie w ogóle do mnie nie mówi… – opowiadała Kinga złamanym głosem. – To już tak długo trwa, i tak niewiele się zmienia…
– Ale jednak się zmienia… – szepnęłam. – Kinga, musisz być cierpliwa. Wystarczy ci miłości…
Kinga uśmiechnęła się blado. Pogłaskałam ją po szczupłym policzku.
– Mówiłaś, że w poniedziałek coś drgnęło, coś się zaczęło zmieniać? – zapytałam z nadzieją, że wspólnie odkryjemy w tej opowieści coś budującego, coś, co obudzi w Kindze nadzieję.
– Tak… – odparła z wahaniem. – Chociaż teraz już nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie…
– Dla Szymona wszystko ma jakieś znaczenie! Każda minuta z wami to kolejny krok ku normalności!
Kinga pokiwała głową. Wydała mi się niewyobrażalnie zmęczona. Przymknęła oczy i odezwała się cicho:
– Masz rację. Jestem egoistką. Myślę o tym, że ja nic nie mam z tej relacji, że nie doświadczam miłości dziecka, ale przecież dla niego to, co się dzieje, to zmiana nie do pojęcia. Szok. Inny świat. Inne życie. Chciałabym, żeby stał się cud i żeby on od razu zrozumiał, że już nikt go nie uderzy, nie skrzywdzi, nie odda, że nie zabraknie mu miłości, jedzenia…
– To jak z naszymi psami, Kinga… – ośmieliłam się zrobić to porównanie, chociaż planowałam nie wspominać o moich podopiecznych ze schroniska, w którym od lat byłam wolontariuszką. – Bardzo trudno odbudować zaufanie, wiarę w ludzi. Potrzeba oceanu cierpliwości… To nie dzieje się z dnia na dzień, czy nawet z miesiąca na miesiąc… Ale potem, radość jest tym większa, więź mocniejsza.
Kinga znów zapatrzyła się w swoje ciastko. Było całe w okruszkach. Gmerała w nich chwilę, a potem pomieszała zimną już kawę. Machinalnie podniosła filiżankę do ust. Upiła łyk.
– Okropna ta zimna kawa – skrzywiła się. – A twoja?
– Też zimna – uśmiechnęłam się. – Ale to są właśnie uroki macierzyństwa, kochana. Matki małych dzieci zawsze piją zimną kawę. Bo na tę zrobioną rano mają czas najwcześniej około południa albo kiedy mąż wróci z pracy. Wiem, co mówię, sama tego doświadczyłam.
Kinga zamyśliła się.
– Pamiętam, że kiedy twoje dzieci były małe, nie mogłam się nadziwić, skąd masz tyle cierpliwości.
– Z miłości – spojrzałam na nią uważnie. – Ty też masz w sobie mnóstwo miłości.
– Wiesz… – ożywiła się – już w ośrodku zauważyliśmy, że Szymon lubi, gdy coś dla niego rysuję. I przedwczoraj, gdy położyłam się na dywanie z dużym blokiem i grubymi kolorowymi kredkami, usiadł zaciekawiony obok mnie. Narysowałam kudłatą głowę, szpiczaste uszy i różowy język. A wtedy Szymek po raz pierwszy mnie o coś zapytał, „Pies?” – wyszeptał. Kiwnęłam głową i rysowałam dalej. Szymon uśmiechnął się, co uwierz mi, nieczęsto się zdarza, i też wziął kredkę do ręki. „Dlugi pies” – powiedział i zaczął niezdarnie rysować jakieś czarne kłębowisko. Rysowaliśmy wspólnie. Poczułam, jak ogarnia mnie niewyobrażalna czułość. Wzruszona, pogłaskałam go po rączce, a on jej nie cofnął. I wtedy zalała mnie taka fala szczęścia, że chwyciłam go w ramiona. Wystraszył się, zesztywniał. Magia chwili minęła. Już nie wrócił do rysowania. I znów szafa stała się jego azylem.
– Ależ nie zrobiłaś nic złego! Nie skrzywdziłaś go i on o tym wie, po prostu musiał się wycofać, bo to wszystko zadziało się zbyt szybko i zbyt gwałtownie. Oswajanie to proces – zapewniłam ją, gorąco wierząc w to, co mówię.
– Wiem, obserwujesz to codziennie, patrząc na swoich psich podopiecznych – odparła Kinga. W jej pięknych oczach dostrzegłam cień dawnej pogody.
– A jak Szymon reaguje na Łapę? – zapytałam.
– Jeszcze jej nie poznał.
– Jak to? – zaniepokoiłam się. – Oddaliście psa?
– Nie, oczywiście, że nie! – zaprotestowała Kinga. – Łapa jest na wakacjach u mojej mamy. To blisko. Tomasz odwiedza ją prawie codziennie, a ja – co kilka dni. Łapa zawsze mieszkała u mojej mamy, kiedy wyjeżdżaliśmy na dłużej, więc nie wydaje się nieszczęśliwa. Obawialiśmy się reakcji Szymona, bo Łapa to duży pies. Chcieliśmy, żeby najpierw przyzwyczaił się do nas. Będziemy stopniowo dawkować mu nowości…
Pokręciłam głową z dezaprobatą.
– Nie miałam pojęcia, że podjęliście taką decyzję. Łapa to przyjacielska sunia. Może by wam nawet pomogła…
– Och, Magda… – jęknęła Kinga, tłumiąc łzy. – Nie dodawaj mi zmartwień i tak mam ich już tyle… Być może źle zrobiliśmy, ale już za późno. Kiedy sytuacja się unormuje, Łapa wróci do domu.
Z żalem patrzyłam na Kingę. Płakała. Tak bardzo chciałam jej pomóc. Co mogłabym powiedzieć? Co zrobić? Rozszlochała się na całego. Przytuliłam ją. Wcisnęła twarz w mój sweter, żałosny płacz wstrząsał jej drobnymi ramionami.
Zapikał telefon. Przyszedł sms od Tomasza. Kinga otarła łzy, przeczytała wiadomość i westchnęła.
– Muszę wracać. Szymuś siedzi w szafie i płacze. Przestraszył się kominiarza, który dziś robił u nas przegląd instalacji gazowej. To ja najlepiej radzę sobie z kojeniem lęków Szymona i najskuteczniej wywabiam go z szafy.
Cmoknęła mnie w policzek, złapała torbę i pognała do samochodu. Zostałam sama. Z chaosem myśli w głowie.
***
Siedziałam w salonie, delikatnie głaszcząc bosą stopą złociste futro Buby. Zawsze mnie to uspokajało. Buba lubi się układać tuż przy moich stopach. Rozkłada się i czeka na pieszczotę.
– Widzisz piesku, mam problem, nie wiem, jak pomóc Kindze…
Buba spojrzała na mnie (głowę dam, że ze współczuciem) i zamiotła ogonem podłogę.
– Dzięki, że mnie pocieszasz – westchnęłam, a Buba ziewnęła i wstała. Wyprężyła grzbiet, a potem położyła bursztynowy łeb na moich kolanach. Przytuliłam się do tego kochanego, ufnego łba. I znów westchnęłam.
– Cześć, mamo! Jest jakiś obiad? – w drzwiach salonu znienacka zmaterializował się mój piętnastoletni syn Mikołaj i Buba natychmiast uruchomiła ogon. Nie starczyło jej jednak motywacji, żeby zabrać łeb z moich kolan i pobiec do Mikołaja, bo pieszczoty ukochanej pani ceniła sobie ponad wszystko. – Jesteś smutna? – zatroszczył się Miki.
– Tak… – odparłam. – I dlatego nie ma obiadu.
– Rozumiem, czyli zamawiamy pizzę? – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Możesz zamówić – westchnęłam i zamyśliłam się. Buba znów rozłożyła się na podłodze. Moja stopa bezwiednie gładziła jej różowy brzuch, ufnie wystawiony na pieszczoty. Buba była w siódmym niebie. Wiedziała, że moja stopa jej nie skrzywdzi. Pomyślałam o małym, wystraszonym Szymonie. Kiedy z podobną ufnością odsłoni się przed nowymi rodzicami? Kiedy przyjmie ich miłość, czułość? Kiedy stanie się zwyczajnym, beztroskim dzieckiem?
– Mamo, co ci jest? – zaniepokoił się Mikołaj. – Coś się stało?
Usiadł obok mnie i zajrzał mi w oczy. Odruchowo potargałam jego kędzierzawą czuprynę, tak jak przed chwilą kudłate futro Buby.
– Traktujesz mnie jak psa – stwierdził z rozbawieniem.
– Czyli bardzo dobrze – odparłam i uśmiechnęłam się, choć wcale nie było mi do śmiechu.
– Widzę, że coś cię gryzie, opowiesz mi? – zapytał i przeniósł się na podłogę, żeby położyć się obok Buby, która mokrym liźnięciem zaakceptowała jego obecność na dywanie. Mikołaj wytarł oblizany policzek, potarmosił łeb psa i spojrzał na mnie pytająco. Przez chwilę się wahałam, czy wtajemniczać nastolatka w sprawy przyjaciółki, ale ostatecznie postanowiłam opowiedzieć mu ogólnie, o co chodzi.
– I naprawdę nie wiem, jak jej pomóc, żeby przestała się zadręczać – podsumowałam moją opowieść. – Wierzę, że wszystko się ułoży. Chciałabym, żeby odzyskała nadzieję…
– Ja widzę jedno rozwiązanie – oznajmił Mikołaj.
– Jakie? – byłam niezmiernie ciekawa, jakiej to cennej rady udzieli mi mój dorastający syn.
– Liseł. Zabierz Kingę do Liseła.
Spojrzałam na syna zdumiona. Miał rację. Oczywiście, że Kinga powinna poznać Liseła!
***
– Cześć, Kinga! – mój głos brzmiał radośnie, jakbym znalazła rozwiązanie na całe zło tego świata. – Powiedz Tomaszowi, że spędza dziś męskie popołudnie z synem, niech naprawią samochód albo upieką razem babeczki dla mamusi, jak wolą, w każdym razie mamusia ma wychodne. Porywam cię dzisiaj!
– Magda, nie wiem, co szalonego wymyśliłaś, ale od razu uprzedzam, że nie mam siły ani ochoty na wizytę w spa, nie pójdę też do kina ani na zakupy. I na zumbę też nie. Nie przekonasz mnie – głos Kingi był zmęczony, ale stanowczy.
– To nic z tych rzeczy. Chcę tylko, żebyś poznała kogoś wyjątkowego. I o nic więcej nie pytaj. Nie musisz się malować ani stroić. Wpadnę po ciebie około 17:00.
***
Popołudniowe słońce grzało rozkosznie. Trawa w przydomowym ogrodzie była zielona i miękka. Na trawie leżał koc, a na kocu siedziały trzy fantastyczne kobiety – ja, Kinga i Basia, właścicielka Liseła, dużego, rozbrykanego psa, który uganiał się właśnie za piłką. Basia rzucała, Liseł gnał na łeb na szyję, a potem szukał, znajdował i przynosił swej pani. Delikatnie kładł piłkę na kolanach Basi i szaleńczo machając ogonem, z radością spoglądał jej w oczy. Był z siebie bardzo zadowolony. Natychmiast otrzymywał porcję pieszczot, które przyjmował z niewiarygodnym entuzjazmem.
– Co za radosny pies – powiedziała Kinga. – Tyle w nim szczęścia i pasji życia.
– To prawda. Liseł kocha życie. I umie z niego korzystać – uśmiechnęła się Basia. A Liseł, jakby na potwierdzenie tych słów, zaszczekał radośnie, po czym położył łeb przy swej pani, trącając nosem jej dłoń, aby dać do zrozumienia, że chce, by go głaskano. Basia z czułością potargała psie futro. Liseł wyglądał pięknie. Jego czarna sierść gładko lśniła w słońcu. Ciemny grzbiet elegancko kontrastował z białym krawatem. Szpiczaste uszy dodawały wilczej szlachetności, a ruchliwy puszysty ogon podkreślał przyjazne nastawienie do świata.
– Liseł, przynieś linę, posiłujemy się – rozkazała Basia, a pies w mgnieniu oka pobiegł do domu. Po chwili wrócił z kolorowym sznurkiem w pysku. Basia wstała, chwyciła za sznurek i spróbowała zabrać. Liseł ani myślał puścić, radośnie powarkując, tarmosił sznur, ile wlezie. Basia śmiała się i przekomarzała ze swoim psim przyjacielem. W końcu pozwoliła mu wygrać, w dowód uznania poklepała po lśniącym boku i wróciła do nas na koc.
– Pamiętam, że Liseł panicznie bał się wszystkich sznurków – powiedziałam.
– Tak. Bardzo długo przełamywał ten strach. Miał też wiele innych lęków – odparła Basia. – Największy lęk związany był z widokiem człowieka. Liseł po prostu sztywniał ze strachu, bał się nawet warczeć.
Kinga słuchała nas z rosnącym zdziwieniem.
– Czy to możliwe, że ten radosny, ufny pies został kiedyś skrzywdzony? – odważyła się w końcu zapytać.
– Trafił do nas z interwencji. Uratowano go w ostatniej chwili. Ktoś przywiązał mu do szyi sznur obciążony kamieniem i wrzucił do wody. Banda pijaków na brzegu rzucała w niego butelkami, gdy ostatkiem sił walczył o życie w lodowatej wodzie.
– Nie mogę tego słuchać… – Kinga ukryła twarz w dłoniach. – Dlaczego ludzie to robią? Jak można być tak podłym?
Żadna z nas nie odpowiedziała. Zapatrzyłyśmy się na Liseła. Zmęczony zabawą drzemał w cieniu pod hamakiem, na którym wylegiwała się córka Basi. Dziesięcioletnia dziewczynka jedną ręką trzymała książkę, a drugą głaskała Liseła. Gdy palce dziecka pogładziły pysk zwierzęcia, znienacka oblizał je różowy język. Dziewczynka zachichotała, a pies ufnie przekręcił się na plecy, odkrywając delikatny brzuch. Przypomniała mi się Buba. Liseł był równie szczęśliwy, co moja pieszczona od szczeniaka suczka. Miał w sobie ten sam spokój. Odzyskał poczucie bezpieczeństwa. Potrzebował na to czterech lat. Tyle czasu mieszkał w domu Basi.
– Czy to naprawdę możliwe, żeby znów zaufać? Mimo doświadczonego zła? – szepnęła Kinga.
– Możliwe. Popatrz tylko na Liseła – uśmiechnęła się Basia.
***
Wracałyśmy w milczeniu. Ale wiedziałam, że Liseł pomógł. Dał Kindze nadzieję. Jej oczy znów błyszczały. Zniknęła z nich rezygnacja.
***
Zadzwoniła do mnie dopiero po kilku dniach. Jej głos wciąż był zmęczony, ale pogodny.
– Dziękuję. Nie tylko za Liseła. Dziękuję za Łapę.
– Co masz na myśli? – zapytałam zdziwiona.
– Kiedy wróciłam ze spotkania z Lisełem, wyciągnęłam album ze zdjęciami, na których jesteśmy z Łapą. Ogromnie zaciekawiły Szymona. Teraz oglądamy je codziennie, on pokazuje palcem to, co chce, żebym nazwała i ja nazywam, opowiadam… Łapa interesuje go najbardziej. Wymyślam mu o niej różne historyjki. No i obiecaliśmy mu, że za kilka dni Łapa z nami zamieszka.
– To wspaniale! – ucieszyłam się.
– Tak. I wydarzyło się jeszcze coś… – głos Kingi zadrżał. Choć nie widziałam jej twarzy, wiedziałam, że oczy ma już pełne łez. Z trudem pokonała wzruszenie, żeby mówić dalej. – Dziś Szymon wskazał na zdjęciu Łapę i sam powiedział „Moja Łapa”, a potem wskazał na mnie i powiedział… – wzruszenie znów na chwilę odebrało Kindze głos. – Powiedział… „moja mama” – dokończyła i już nie mogła dłużej powstrzymać łez. Zresztą ja też. Płakałyśmy obie, mocząc telefony, bo wciąż nie chciałyśmy się rozłączać.
– Odwiedzisz nas jutro? – zapytała, pociągając zapłakanym nosem.
– Oczywiście! – roześmiałam się przez łzy. – Już nie mogę się doczekać, kiedy poznam twojego synka!
Jeśli podoba Ci się to opowiadanie, wyraź to datkiem dla Schroniska.
Wpłać datekTen tekst zebrał dotychczas na rzecz schroniska: 250.00 zł
Wspaniała historia. Wzruszyłam się do łez.
Przeczytałam, wzruszyłam się i … oczywiście wpłaciłam datek. Oby tak dobrze (jak w opowiadaniu) zakończyła sie historia Liseła.
Piękny, wzruszający i pouczający tekst. Gdyby tylko ludzie potrafili pojąć, jaki ogrom bezwarunkowej miłości potrafi podarować im pies, ile potrafi nauczyć. Bardzo poruszyła mnie historia Liseła. Tylko człowiek jest zdolny do takiej podłości, bezwzględności i okrucieństwa względem zwierzęcia. Czytałam Twój tekst Moniko i płakałam jak dziecko. Jestem zaszczycona, ze mogę znać Cię osobiście. Jesteś wyjątkową osobą, troszczącą się nie tylko, jak widać o ludzi, ale i o Braci Mniejszych. Dla Ciebie Moniko i wszystkich, którym leży na sercu los bezdomnych psiaków – wiersz Barbary Borzymowskiej „To tylko pies.”
To tylko pies, tak mówisz, tylko pies…
A ja ci powiem
Że pies to czasem więcej jest niż człowiek
On nie ma duszy, mówisz…
Popatrz jeszcze raz
Psia dusza większa jest od psa
My mamy dusze kieszonkowe
Maleńka dusza, wielki człowiek
Psia dusza się nie mieści w psie
I kiedy się uśmiechasz do niej
Ona się huśta na ogonie
A kiedy się pożegnać trzeba
I psu czas iść do psiego nieba
To niedaleko pies wyrusza
Przecież przy tobie jest psie niebo
Z tobą zostaje jego dusza